To zabawne. Człowiek dorasta, uczy się o sobie i życiu. Przeprowadza się z miasta do miasta, do innego kraju, na inny kontynent. Dni mijają jak z bicza strzelił, tyle się dzieje. Poranną kawę zastępuje owsianka, po drodze kolejne omlety są spalone. Książki czekają na swoją kolej na półce, czytane do poduszki. Zmieniają się dni, miesiące, lata. Ludzie pojawiają się i znikają. Na śniadanie znowu jest tylko kawa, czasami sama woda. Niekiedy nic.
To ciekawe. Tyle razy człowiek upada i podnosi się. Idzie spać z myślą „gorzej już być nie może”, a rano budzi się, nastawia czajnik, bierze z haczyka smycze i wychodzi z psami na spacer. Widzi kartę pocztową „brawo! przeżyłeś każdy z najgorszych dni swojego życia!”, uśmiecha się z lekką szyderą. Coś jeszcze – pyta w myślach? Poprzysięga sam sobie, że dane sytuacje już nigdy się nie powtórzą, że będzie silniejszy, pewniejszy, bardziej opanowany. Ale później znowu czuje, angażuje się, podaje w wątpliwość, wierzy bardziej.
To interesujące. Tak wiele potrafi zmienić się w naszym życiu, a my w tych wszystkich zmianach cały czas pozostajemy tylko człowiekiem. Na każdym kontynencie cierpienie znaczy tyle samo. W każdym domu, z każdą wypitą kawą – smakuje tak samo. Obojętnie, ile ma się lat, kęs śniadania tak samo utyka w gardle. Łzy tak samo cisną się na powieki, gdy do głowy przyjdzie jakieś wspomnienie. Wiek nie ma znaczenia, jak widać, przebyte doświadczenia – też nie. Jedyne, co może się zmienić, to przyczyny tego cierpienia i to, że człowiek zmieści się w ubrania o rozmiar czy dwa mniejsze. I może jeszcze czasami udaje się pojąć, że mamy wpływ, jak długo to uczucie będzie nami szargało i po jakim czasie powiemy „mam dość”. I postaramy się iść dalej, jak bardzo by ten kolejny nowy początek nie bolał. Pytanie, czy bardziej boli nowy początek czy nadzieja?
Nie wiem, co mam Ci powiedzieć. Płakałam już tyle razy. Tyle razy pękało mi serce, tyle razy spałam po osiemnaście godzin na dobę po to, by nie myśleć. Tyle razy mówiłam już sobie „teraz będzie inaczej”. I zawsze okazuje się, że rzeczywiście – jest inaczej, a boli tak samo cholernie mocno.
Piszę te słowa dzisiaj do Ciebie, która leżysz pod drzwiami wejściowymi zwinięta w kłębek, zanosisz się spazmatycznym szlochem, a jedyne, co masz ochotę zrobić, to zapaść się pod ziemię, zakopać w norze i nigdy z niej nie wychodzić. Pierwsza miłość i pierwsze złamane serce. Jedyne, co dzisiaj wiem to to, że takie sytuacje są dobre, bo pokazują nam, że naprawdę potrafimy kochać. Szkoda tylko, że tak często świat chce nam tę naszą zdolność udowadniać, kolejnym bólem.
Piszę te słowa do Ciebie, który po kolejnej nieprzespanej nocy całujesz ją w czoło, wychodzisz z łózka i zaczynasz pakować swoje rzeczy. Ona odprowadza Cię do samochodu, przykrytego śniegiem na parkingu leśnym i na koniec mówi „przepraszam, miej dobre życie”. Następnym razem zobaczycie się za rok.
Piszę te słowa do Ciebie, która czujesz, że brakuje Ci powietrza. Dusisz się, po omacku idziesz do kanapy, kładziesz się, owijasz kocem, odkładasz komórkę, bo ten, do którego chciałaś się dodzwonić, po pięćdziesiątym razie wyłączył telefon. Taką zastaje Cię babcia, gładzi po włosach, zaparza herbatę. Na moment przynosi ukojenie. Później jest tylko gorzej.
Zastanawiam się, czy jest tak, że odbieramy cierpieniu moc sprawczą, gdy kładziemy się na boku i zwijamy w kłębek? Gdy obejmujemy się ramionami, a łzy wsiąkają w materiał na kolanach? Może w jakiś pokrętny sposób tak jest łatwiej je znieść, w pozycji obronnej, gdybyśmy przecież leżeli na wznak, więcej partii naszego ciała narażonych byłoby na atak.
I do Ciebie też piszę te słowa. Która krzątasz się po mieszkaniu, gotujesz obiad, chodzisz do pracy, w autobusie czytasz książkę. Wyobrażasz sobie wspólne wyjazdy, ciepłe letnie miesiące spędzone nad jeziorami. Wiesz jednak, że żyjesz w związku wydmuszce, z człowiekiem, który chciałby kochać, ale nie kocha. Który nie umie podjąć decyzji i wciąż daje nadzieję. A Ty łapiesz się jej, jak tonący brzytwy, bo tak bardzo Ci zależy. Ale każdy jeden krok, każdy oddech przynosi ból, każda próba normalności kłuje wszystkie komórki ciała, bo wiesz, że wewnątrz wszystko rozsypuje się w Tobie jak domek z kart. Że Ciebie tam nie ma, a tak bardzo chciałaś być i tak mocno sobie to wyobrażałaś. Nie tak to miało wyglądać.
Nie wiem, co mam Ci powiedzieć. Pewnie, że będzie dobrze. Pewnie, że wyjdziemy z tego mądrzejsi i silniejsi. Pewnie, że to jest po coś i wydarza się nie bez przyczyny. Pewnie, że warto już dzisiaj wyciągać z tego lekcje.
Ale teraz boli, kurewsko. I będzie bolało. Czasami ten ból uciszy czyjaś decyzja, niekiedy nasza własna. Być może nauczymy się z nim żyć, a może zapadniemy się w sobie. Może pokaże nam, że warto próbować, a może zamkniemy się na zawsze w naszej skorupie, by nie czuć. Może będziemy żyć na stan-by’u. A może szybko o nim zapomnimy. Ale teraz boli. I na razie nie wymyśliłam nic innego niż po prostu pozwolić sobie to czuć i czekać. Niekiedy tak trzeba.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.