Nigdy specjalnie nie przejmowałam się tym, co mówią inni ludzie. Ani tym, co sobie o mnie myślą. Wychodziłam z założenia, że oni sobie są i ja sobie jestem, a gdy wracam do domu i zamykam drzwi, to ich już w moim życiu nie ma, więc po co w zasadzie miałabym zadręczać się ich opiniami. Daleka byłam od tego.
Nie czułam presji, by wyglądać w określony sposób albo by zachowywać się tak a nie inaczej. Gdy nie miałam z kim gadać, to z nikim nie gadałam, gdy nie spełniałam czyichś oczekiwań, to ich nie spełniałam – i już. Presja rówieśnicza mnie ominęła – nie byłam z rówieśnikami specjalnie blisko. Presja ze strony rodziny też przeszła bokiem. W zasadzie to z rodziny nikt nigdy nie wywierał na mnie presji – Mama mówiła, bym zawsze była sobą i słuchała serca, a to, że ktoś inny miał jakieś „ale”, to był jego problem.
Szybko zrozumiałam, że w moim życiu to ja podejmuję decyzje i to ja będę w przyszłości ich żałować lub opijać sukces. Nie kierowałam się więc czyimiś „dobrymi radami” w momencie, gdy ich nie czułam – bo to ja, a nie ta osoba, za parę lat obudziłabym się w miejscu i w życiu, w którym nigdy nie chciałam się znaleźć.
Presji więc nie było, jednak do pewnego momentu – w zasadzie przez całą szkołę – czułam, że mam być najlepsza. Chciałam być najlepsza. Zawsze na podium, zawsze w czołówce klasy. Chodziło głównie o wyniki w nauce (lepsze to niż gdybym chciała mieć najlepsze ciuchy). Jakby od tego miało zależeć moje życie – nie, nie słynna przyszłość, nie patrzyłam na to w ten sposób. Miałam szczęście, bo nauka nigdy nie przychodziła mi z trudem. Nie zarywałam więc nocy. W zasadzie to w ogóle nie spędzałam czasu nad książkami. Mama zawsze śmiała się, że gdybym do czegokolwiek przysiadała, to miałabym wiedzę poza skalą – no ale byłam zbytnim leniuszkiem, bo skoro mogłam mieć super wyniki małym kosztem, to się nie przepracowywałam. Teraz natomiast nadrabiam i pracuję więcej niż ustawa przewiduje, nie umiem leniuszkować. Ale ja nie o tym!
Byłam bardzo ambitna, aż za bardzo. Sama sobie stawiałam wysoko poprzeczkę, i choć zawsze do niej doskakiwałam, to jednak, gdy znajdował się ktoś lepszy ode mnie, nie umiałam się z tym pogodzić. Nie powiem, że bardzo mnie to spalało – nie, to było naturalne. Ale to było jak pogoń za króliczkiem, by chcieć wciąż więcej i więcej, lepiej i lepiej. Gdy odwiedzali mnie znajomi, spoglądałam na zegar, bo mogliby już pójść, ja mam jeszcze parę rzeczy do przygotowania. Gdy spełniałam jeden cel, nie cieszyłam się nim, tylko goniłam za następnym. Zamknięte koło.
Było tak, jakby te wyniki i osiągnięcia określały to, kim jestem. Jakby one określały moją wartość. A przecież gdzieś podświadomie zawsze czułam, że i bez tego jestem wartościowym człowiekiem.
W liceum coś się zmieniło. To było po moim wyjeździe do Anglii, po dwóch miesiącach, w czasie których utrzymywałam się sama i sama musiałam w obcym kraju znaleźć sobie pracę i mieszkanie, a później przez trzy tygodnie podróżowałam i poznałam Buddystę, który odwrócił do góry nogami moje myślenie i dzięki któremu odrobiłam pierwszą w życiu lekcję łapania schematów i wychodzenia z nich.
Poznałam wówczas siebie wolną od ocen, wolną od wyścigu szczurów, w którym tak chętnie a mimowolnie brałam udział. Zobaczyłam, że moja wartość nie zależy od tego, jaką notkę ktoś postawi przy moim nazwisku. Zrozumiałam, że dziennik nie ma znaczenia, że to, co w nim napisano, nie mówi o mnie jako o człowieku. O moim człowieczeństwie mówią moje wybory, to, co robię, czym się kieruję i to, czy jestem dobra dla siebie, dla ludzi, dla świata.
To wtedy – miesiąc przed rzuceniem szkoły – poszłam na pierwsze w życiu wagary. Nie mówiąc nic nikomu, zamiast na lekcje pojechałam do lasu. Wzięłam aparat i zaczęłam fotografować naturę. Czułam, że żyję.
Przez ostatni miesiąc szkoły (jednocześnie mój pierwszy w ostatniej klasie liceum) dostawałam najgorsze oceny w życiu. Nie trzymałam się kurczowo klucza, robiłam zadania wedle swoich odczuć, albo nie robiłam ich w ogóle. Wiedziałam już, że globalnie to nie ma znaczenia. Że to jedynie działanie systemu, by nas wrzucić w ramy. A ja nigdy nie lubiłam ram. Że te osiągnięcia w nauce nic nie znaczą, nie będę dzięki nim szczęśliwsza ani bardziej spełniona.
Borykałam się wtedy z bulimią. I w październiku trzeciej klasy liceum postanowiłam rzucić szkołę. Postanowiłam ratować siebie, moją głowę i serce, bo wiedziałam, że jeszcze miesiąc w tym miejscu i pęknę. Wiedziałam, że gdy będę musiałam mieć papier, to go zrobię, ale w tamtym czasie priorytetem były dla mnie inne rzeczy.
Zrozumiałam, że moje życie to moje wybory, to moje działania i moje konsekwencje.
Od tego czasu minęły trzy lata. Rozwinęłam fotografię, piszę, podróżuję. Pracowałam w paru miastach, mieszkałam w kilku krajach. Dziś już nikt nie wystawia mi ocen, a przecież ludzie cenią to, kim jestem i szanują mnie. A ja szanuję ich – za to, że dzięki nim wielu rzeczy mogę się nauczyć.
Gdy czuję, że chcę coś zrobić, robię to, a gdy odczuwam jakiś opór, rezygnuję. Niekiedy wciąż nakładam na siebie presję i bywam bardzo niecierpliwa, by coś osiągnąć – ale walczę z tym, by się nie spalać. I już nie muszę być najlepsza – ważne, że podążam za sercem i żyję życiem, które jest dla mnie idealne. Nie porównuję się, bo sama sobie wystarczam. A gdy sumienie mam czyste, to najlepsza ocena, jaką mogę zdobyć.
Do Ciebie, który tworzysz i Do Ciebie, który z rodziną najlepiej wychodzisz na zdjęciu.
A na Fanpage’u Pisadła będziecie z nami na bieżąco: KLIK.
2 thoughts on “”
Comments are closed.