Na niektóre lekcje trzeba poczekać.
W zasadzie nie jestem pewna, w którym dokładnie momencie przyszła do mnie ta konkretna. Myślę, że po raz pierwszy zapukała do moich drzwi, gdy zaczynałam wychodzić ze swoim pisaniem do ludzi. Wiesz, z czym to się wiąże, prawda? Z krytyką. Z tym, że jeden jest zachycony, a drugi zniesmaczony. Trudno zaakceptować fakt, że coś, w co włożyliśmy całe serce może się komuś nie podobać. A tak było – nie podobało się.
Z początku byłam tym załamana. Nie chciałam czytać opinii, które były krytyczne. Złościłam się, słysząc, że coś mogłabym zrobić lepiej, dodać lub ująć. Po prostu szlag mnie trafiał na myśl o tym, że inni uważali, że wiedzieli więcej ode mnie. Jakim prawem? W końcu to była moja historia, moi bohaterowie i moje zasady.
Mijały miesiące, lata, a ja dalej robiłam swoje. Obserwowałam ludzi, czytałam, dużo myślałam, dojrzewałam. Być może takie rzeczy przychodzą do nas same, siadają nam na kolanach, a my po prostu pozwalamy im zostać. Tak było w moim przypadku.
Zaczęło się od tego, co jest w moim życiu najważniejsze – od pisania. W pewnym momencie krytyka przestała mnie uderzać. Nie czułam jej pulsowania na policzku, gdy we mnie trafiała. Krok po kroku nauczyłam się brać ją na barki, podchodzić do niej mądrze i selekcjonować wartościowe uwagi oraz te, które niekoniecznie mogłyby mi pomóc, a nade wszystko zrozumiałam, że gusta się od siebie różnią, bo my się od siebie różnimy, różnie odczuwamy, mamy inne doświadczenia życiowe i inaczej interpretujemy słowa i czyny.
Potem przeniosłam teorię z pisania na życie.
Zaczęłam wchodzić w buty innych i rozumieć, że każda historia ma tyle prawd, ilu jest uczestników zdarzenia, a każdy kij ma więcej niż dwa końce, zaś my siedzimy na swoim, uparcie wierząc, że tylko jeden, ten nasz, jest prawdziwy. Reszta końców to kłamstwa. Czy na pewno?
Jedna sytuacja może zostać odebrana na tysiąc różnych sposobów. Te same słowa wzbudzą inne uczucia w różych osobach. Tak samo, jak nie wszyscy lubią pomidorówkę, nie każdy polubi moje książki, a w końcu i mnie samą. I to jest w porządku – nie szkodzi. Widocznie tak musi być, a to nie czyni mnie czy pomidorówki niewartymi istnienia. Brzmi, jakbym się uprzedmiotowiła, ale poczekajmy jeszcze chwilę…
Nasz kraj się ostatnio podzielił. Zresztą, mam wrażenie, że świat dzieli się nieustannie. Mamy różne religie, poglądy i uparcie dążymy do tego, by udowodnić innym, że nasze są lepsze od ich. Zaciskamy nasze śmiesznie małe piąstki, które w porównaniu z wielkim wszechświatem wyglądają żałośnie, i wymachujemy nimi:
Mój bóg jest lepszy od twojego boga.
Mój kraj jest lepszy od twojego kraju.
Niebieski jest ładniejszy od zielonego.
A góry są lepsze niż morze.
A co by się stało, gdybyśmy na moment przyjęli do wiadomości, że żadna z prawd nie jest mniej lub bardziej prawdziwa? Co, gdybyśmy zamiast mówić, że coś jest brzydkie, mówili, że po prostu nam się nie podoba? Co, gdybyśmy pogodzili się z istnieniem różnych bogów dla różnych osób i cieszyli się z własnego? Co, gdybyśmy pozwolili sąsiadce na to, by morze było jej ulubioną wakacyjną destynacją, a sami pozostali wierni górom, jeśli tak czujemy?
Myślę, że stałoby się wiele. Świat mógłby przestać się dzielić. Ludzie mogliby wyciągnąć do siebie ręce, zamiast nadal wymachiwać pięściami.
Nie ma jednej prawdy. Byłaby, gdyby na świecie żył tylko jeden człowiek.
A ilu ich mamy?
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.
Zosieńkową Drogę TU, a Kochaj TUTAJ.
Jesteśmy też na Instagramie: TUTAJ!