Podobno, gdy kogoś coś boli, tak naprawdę boli – w duszy – nie mówi się banałów typu „wszystko będzie dobrze”. Myślę nad wszystkimi chwilami, w których bolało, a było ich trochę, i zastanawiam się, co chciałam w tych chwilach usłyszeć. Siadam po turecku, w dłoniach trzymam mocną czarną herbatę, starając sobie przypomnieć, czego wtedy pragnęłam, ale jedyne, co potrafię przywołać, to własny łamiący się głos, proszący, by ból ustąpił.
Może o to właśnie chodzi – by nic nie mówić. A jednak obietnica jest obietnicą, a porządny obywatel, gdy zobaczy obywatela cierpiącego, pragnie mu pomóc. Wyciąga rękę, klepie po ramieniu, mówi słowa, których znaczenia nie zna. Wszystko będzie dobrze. Jeszcze się ułoży. Przejdzie ci. Albo gorzej. Nie wygłupiaj się. Nie rób z igły widły. Nie ta, to inna. Za młody jesteś, by wiedzieć, co to koniec świata. Ja takich końców miałam kilka jeszcze zanim skończyłam dwadzieścia lat, wątpię zatem w teorię nadawania ludziom prawa do cierpienia dopiero od trzydziestego roku życia. Delikatnie mówiąc, uważam ją za chujową, bo niektóre dzieci do lat trzech przeżyły więcej niż niejeden czterdziestolatek.
Wierzę jednak w będzie dobrze. Powtarzam je nieraz jak mantrę, pewnie drażniąc ludzi wokół. W będzie dobrze wierzę, trochę naiwnie, przekonaniem, które mówi, że na końcu zawsze jest dobrze. Tylko haczyk polega na tym, że my nie wierzymy w chwilach cierpienia w happy end. Nie do końca mamy na widoku światełko w tunelu, które nie byłoby pociągiem. Nie mamy ochoty machnąć ręką i powiedzieć, że to nic, to życie, to minie i jeszcze będzie pięknie, bo po zimie zawsze jest wiosna, a po burzy słońce. Czasem cierpienie przygniata plecy, zabiera oddech z piersi, sprawiając, że co dziesięć minut łapiemy powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Cierpienie podcina skrzydła, zabiera chęci, siły i marzenia. Siada na nich, zabierając je z widoku; sprawiając, że zapominamy o nich.
Cierpienie ma to do siebie, że według wielu gdzieś ma swój kres, a jednak istnieją ludzie chorujący na depresję, dla których ból nie ma końca. Są ci, którzy latami żyją w toksycznych związkach, nie tylko partnerskich. Tacy, którzy nie potrafią być szczęśliwi przez traumy. I mogłabym napisać, że jeśli cierpisz, zrób coś z tym – zmień pracę, wyjdź do ludzi, ale to są slogany z bezmyślnych reklam suplementów. Gdy choruje dusza, leczy się ją tak, jak leczyłoby się nerki. Może nie tymi samymi sposobami, ale na miłość boską, od tego są lekarze.
Drogi Cierpiący, nie powiem dzisiaj, że będzie dobrze. Wydaje mi się, że też nie po to tu jesteś. Przecież obserwuję cierpienie. Dostrzegam je w zgaszonym spojrzeniu, tonie głosu silącym się na lekkość, ale też i tym zmęczonym, pozbawionym barwy. Widzę cierpienie w dłoniach zaciśniętych na ramionach, które, nie wiadomo, czy pragną się ogrzać, czy też trzymają siebie same, by się nie rozpaść. Obserwuję rzucone w kąt pędzle, wiadomości, które miały zostać wysłane, ale nie miały sił, by wybrzmieć. I w takich chwilach w głowie odbija się mój własny głos, proszący, by ból ustąpił.
Może nie trzeba nic mówić. Czasami, naprawdę czasami, wystarczy świadomość, że nie jesteśmy w tym bólu sami. Że gdzieś na świecie są ludzie, którym, tak jak nam, brakuje słów, chęci, a ich skrzydła, tak jak nasze, zapomniały jak latać. Nie wiem, czy to ta chwila, ale jeśli liczyłeś na lekarstwo na ból, muszę Cię rozczarować. Nie znam go.
Ale powiem to, co powtarzam ciągle – zacznij od herbaty. Zrób sobie przynajmniej tę herbatę.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.