Często wracam do tej sceny myślami: niewielki gabinet, stary fotel, pomiędzy nami okrągły stolik, a na nim chusteczki, po które sięgnęłam tylko raz. Zostałam tam zaciągnięta niemal siłą – do tego brzydkiego miejsca, śmierdzącego szpitalem, o ścianach pomalowanych na okropny odcień koloru miętowego z drzwiami, które ledwo trzymały się zawiasów.
Na fotelu przede mną kobieta. Na drugim siedziałam ja. Jeszcze świeże rany czasem dawały o sobie znać, szczypiąc. Czasem przychodziłam z nowymi, opowiadałam o tym, czemu powstały. Pamiętam, że wtedy bawiłam się w zbawiciela. Jak ktoś palił, wyciągałam mu papierosa z ust. Jak płakał, to ocierałam jego łzy. Jak cierpiał, czułam się winna temu cierpeniu i czułam, że też powinnam cierpieć. Ale to wszystko było na nic. Nic nie pomagało. Gdy wyrzucałam papierosy, oni wyciągali następne. Choć ocierałam łzy, płacz nie ustawał. Gdy obydwoje cierpieliśmy, cierpienie wydawało się nie mieć końca.
Wszystkie moje lata młodzieńcze polegały na powtarzaniu schematu – skoro ty cierpisz, ja też powinnam. Na panicznym lęku, że kogoś urażę, skrzywdzę i jak ja go nie uratuję, to nikt tego nie zrobi.
Dlatego też powstały niektóre z ran. Być może ich większość.
Gdy tak siedziałam, mówiłam, wbita w fotel, ze spojrzeniem utkwionym w podłodze, głos nagle mi przerwał:
„A czy współczuje pani czasem sobie?”
Zwróciłam twarz w stronę mojej rozmówczyni. Co za dziwne pytanie. Otwierałam usta i zamykałam, starając się coś odpowiedzieć, aż w końcu potrząsnęłam głową i uciekłam spojrzeniem. Nigdy – przenigdy w całym swoim życiu nie pomyślałam o tym, że mogłabym współczuć sobie. Nigdy nie pomyślałam o tym, że sama mogłabym potrzebować pomocy. I nigdy o tym, że mogę zbuntować się, gdy świat po raz kolejny kopnie mnie w brzuch.
Wtedy wyszłam z gabinetu, zapominając o tym pytaniu. Wracało czasem, ale nie byłam w stanie go pojąć. Nadal myślałam, że powinnam cierpieć. Powinnam pomagać innym, nawet jeśli oni raz po razie odrzucają tą pomoc, nie chcą jej nie potrzebują. Nie słyszałam głosu swojego wycieńczonego ciała, ani resztek zdrowego rozsądku. Nigdy nie współczułam sobie, nie kochałam siebie i o siebie nie dbałam.
Moja nadgorliwość nie uratowała nikogo, kto nie chciał zostać uratowany. Skończyła się konfliktami, złością, ranami, złymi wspomnieniami. Ale ja tego nie widziałam. Sądziłam, że to moja powinność – nie była nią.
Nie namawiam do egoizmu. Nie mówię Wam, że dobrze jest myśleć tylko o sobie, swoich potrzebach, swoich planach i marzeniach. Nie mówię, że jesteście pępkiem wszechświata.
Mówię, że granica pomiędzy altruizmem i autodestrukcją jest cienka. Mówię, że można być dla innych i jednocześnie dla siebie. Mówię, że jak nas boli, bo dostaniemy kopa w brzuch, to mamy sobie współczuć dokładnie tak, jak byśmy współczuli innym. I musimy nauczyć się odróżniać ludzi, którzy potrzebują naszej pomocy od tych, którzy tylko według nas jej potrzebują.
Bo inaczej zwariujemy.
Inaczej przepadniemy.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.