„Zofia, życie byłoby o wiele prostsze, gdybyś się tak nie zachowywała”. Często rozmawiałam ze sobą w ten sposób. Nie, nie chodziło mi wcale o to, żeby negować swoje zachowanie, by sobie dogryźć czy skrytykować. Przeciwnie – wypowiadałam te słowa z ogromną miłością do siebie samej i z troską.
Bo wiesz, miałam kiedyś – teraz chyba już nie mam, ale jeszcze nie nadarzyła się okazja ku temu, by się przekonać – ogromną tendencję, by chcieć wszystkich zbawić. Gdy tylko w moim otoczeniu pojawiała się zbłąkana duszyczka, która klęła na czym świat stoi, albo wysyłała wokoło energię pt. „niech mnie ktoś przytuli i powie, że świat będzie piękny” rzucałam wszystko i biegłam na złamanie karku przez pola łąki jeziora, byleby tylko pomóc. Pomóc tak, jak wydawało mi się najlepiej (które to przekonanie zasadniczo bardzo mijało się z prawdą).
Pomóc tak, by poświęcić siebie.
Pomóc tak, by być głuchą na wołanie serca.
Pomóc tak, by nocami płakać z bezsilności.
Pomóc tak, by czyjeś dobro postawić nad swoim.
Pomóc tak, by zbierać baty.
Nie umiałam odpuścić. Nie umiałam odejść. Zostawić tego wszystkiego w cholerę. Wiesz, czemu mój facet zniknął z dnia na dzień bez słowa pożegnania? Bo on wiedział, że gdybyśmy mieli porozmawiać o rozstaniu, oboje byśmy siebie przekonali, by zostać. I tonęlibyśmy dalej jak Titanic, nigdzie nie widząc nadziei na pomoc.
Znam to uczucie, gdy za wszelką cenę chce się być. Nawet gdy to bycie kurewsko boli. Hmm… znam to uczucie aż za dobrze. Długo – dwoma toksycznymi związkami, paroma złamanymi sercami, kilkoma rozwalonymi na kawałki przyjaźniami, które wszystkie były piękne i jestem za nie cholernie wdzięczna, ale były też bardzo bolesne – szło do mnie zrozumienie, że nie da się zbawić świata. Nie da się pomóc komuś na siłę. Nie da się być dla kogoś, nie będąc dla siebie.
Już nie pomagam, gdy ktoś mnie o to nie poprosi, już nie pakuję się w toksyczności, które odbierają szacunek do siebie, do świata i do drugiego człowieka. Każda miłość ma swoje granice.
A jeśli o granicach mówimy… To byłam kiedyś wobec siebie bardzo wymagająca. Dodaj do tego ośli upór i nadambicjonalność (może i nie ma takiego słowa, ale było mi potrzebne). Co wychodzi? Człowiek, który bardzo wysoko stawia sobie poprzeczkę, katuje się za każdy popełniony błąd i nie wie, co to znaczy odpoczynek. Który nie umie zwolnić, a gdy nie robi czegoś kreatywnego, czuje się winny za całe zło tego świata. Nie umiałam odpuścić – sobie, działaniu. Spalałam się. Kocham łapać wszystkie sroki za ogon, ale wtedy bycie w stu miejscach na raz traktowałam jak mus, jak coś co należało robić. Jeśli tak nie było, nic nie miało sensu. A przecież nie da się być w stu miejscach na raz, łapać tysiąca srok za ogon, zaczynać milion działań i we wszystkim odnieść sukces. No nie da się. Albo przynajmniej – ja nie umiem, na nazwisko mam Lenczewska-Samotyj, a nie Da Vinci.
Nie wiem, czy to kwestia dojrzałości, czy zmęczenia gonitwą, czy może potrzeby łagodności dla samej siebie, ale już mi nie zależy. Nie zależy mi na tym, by odnieść sukces, by działać działać działać. Zależy mi na tym, by po prostu żyć. W świętym spokoju, bez pośpiechu, bez udowadniania sobie czy innym czegokolwiek. Bez odliczania kolejnych punkcików na liście. Żyć, nie robiąc krzywdy sobie, ludziom i planecie. Żyć w łagodności, wybaczając błędy – bo przecież jesteśmy tylko ludźmi. I nawet nie mam takiego parcia, by podróżować. Bo wszędzie jest pięknie. Bo wszystko czegoś uczy. A że do latania mi coraz dalej, to powoli zaczyna w mojej głowie kiełkować pomysł pojechania Kostkiem do Nepalu. Bo… dlaczego nie? Choćbym miała i dwa lata jechać w jedną stronę, to czemu by nie? W ciszy i spokoju, nigdzie się nie spiesząc, żyjąc. Bo o to chodzi.
W łagodności, w odpuszczeniu, w spokoju, w delikatności, we wrażliwości i odpuszczeniu – tkwi siła. I życzę jej Tobie z całego serca. Lepiej jest słuchać ptaków na niebie, niż złośliwych podszeptów swojej ambicji za uchem.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.