Zastanawiam się, jak to działa, że niektórzy z nas mają zapisane w DNA, że choćby mieli się zesrać, zrobią wszystko, żeby być idealni.
No dobrze, tak naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że to nie zasługa kwasu dezoksyrybonukleinowego (Owszem, możliwe, że chwalę się trochę tym, że czytałam książkę o genetyce i wiem, że tym właśnie DNA jest. Owszem, właśnie to wygooglowałam, wcale tego nie zapamiętałam). Jeśli dążymy do perfekcji, znaczy, że gdzieś w naszej przeszłości, zazwyczaj już w dzieciństwie, ktoś nauczył nas, że ideały istnieją.
Chodzą po ulicach, nie tyją, śmieją się perliście, zawsze tryskają dobrym humorem, nie robią kupy, nie obgryzają paznokci, nie denerwują się na swoje dzieci, nie denerwują się na narządy rodne, że są bezpłodne, bo ideały są płodne jak cholera, ale tylko wtedy, gdy mają na to ochotę; nie psioczą na swój wzrost, bo nie są ani za wysokie, ani za niskie, nie mają zszarganych nerwów przez rozwód, bo ideały się nie rozwodzą, nie rozczarowują własnymi wyborami, nic nie spieprzają, nie boją się prosić szefa o awans, a matki o to, żeby przestała im się wtrącać w życie, zawsze wygrywają w Monopoly i pewnie jeszcze wszyscy dookoła ich lubią.

Tak, jasne. Nie da się lubić kogoś, kto zawsze wygrywa w Monopoly.
Jakiś czas temu pogodziłam się z tym, że daleko mi do perfekcji.
Przyjęłam do wiadomości to, że jestem chujową panią domu i jak goście słyszą, że będę ich karmić, to przyjeżdżają już najedzeni. Pogodziłam się z tym, że jak coś robię, to zazwyczaj coś innego ucierpi. Jak zlew, na który wlazłam, żeby umyć szafki nad nim, dzięki czemu w trakcie akcji czyszczenie wspaniałomyślnie wgięłam blachę piętą, bo to głowy mi nie przyszło, że po zlewach się nie łazi.
Nie należę do szóstkowych uczennic, czytam książki popularnonaukowe, ale zapominam wszystkie istotne informacje, więc ledwie przewrócę kartkę, a już nie wiem, czego żem się dowiedziała. Bardzo długo walczyłam z tym, żeby wyglądać jak modelka z Instagrama, ale z tym pragnieniem wygrała niechęć do mycia włosów i miłość do czekolady. Brakuje mi cierpliwości do rajstop i wolę, jak jest mi wygodnie, a niekoniecznie elegancko.
No i też strasznie dużo przeklinam. I byłam ostatnio trochę niemiła dla pani, która urządziła sobie wideo rozmowę przed wagą kontrolną w lumpeksie i zamiast ważyć, dyskutowała o kombinezonie dla czterolatka.
Po prostu do ideału mi daleko, dobrze?
Jednakże z pisaniem miało być inaczej. W końcu żyję, żeby pisać. Jeśli nie piszę, to myślę o pisaniu. Planuję, fantazjuję, kombinuję. I cholernie długo starałam się, żeby ktoś mnie wreszcie zauważył i docenił mój geniusz. GENIUSZ MÓJ WŁASNY OSOBISTY.

No i pisałam sobie te książki, rozsyłałam do wydawnictw, nikt mi nie odpowiadał, a ja mówiłam sobie, że to na pewno dlatego, że nie przeczytali, bo jakby przeczytali, to na pewno zakochaliby się w tych moich dziełach. No bo mogłam nie umieć gotować, szyć, malować i zapamiętywać ważnych spraw, ale pisać?
Pisanie stanowi sens mojej egzystencji.
Aż nadszedł rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy.
Rok pod znakiem pisania. Obiecałam sobie, że będę tworzyć i poszerzać swoją wiedzę w tej konkretnej dziedzinie. Jednak nie będę tego robić jak do tej pory, gdzie czytałam pobieżnie jakieś artykuły i nazywałam to nauką. Znalazłam dużo lepsze źródła, czytałam więcej artykułów, zwracałam uwagę na przeczytany tekst, robiłam notatki, wyciągałam wnioski… i zaczęło mi się wszystko układać w jedną logiczną całość.
Zauważyłam mnóstwo błędów, jakie do tej pory robiłam. Nauczyłam się nowych technik. Spróbowałam je zaaplikować. Z lepszym i gorszym skutkiem. Doświadczyłam krytyki, która przyniosła potężny lęk, więcej lęku, smutek, rezygnację, a wreszcie spokój i zrozumienie. Lekcję pokory, której i tak trochu w sobie miałam. Teraz jestem najpokorniejszym stworzeniem na tej planecie.
Wreszcie dotarło do mnie, że nigdy nie miałam zadatków na geniusza, mimo że tak bardzo starałam się nim być. Więcej!
Pojęłam, że nigdy się nim nie stanę. Nie znam większej ulgi od tej, która wypełniła mój krwiobieg w tym momencie olśnienia. Przestałam wstydzić się swojego marnego debiutu. Czego się wstydzić, skoro stanowił część nauki? Zawsze powtarzam swoim uczniom, że nie można się niczego nauczyć bez popełniania błędów. Jestem cholerną hipokrytką. Jak sama chciałam cokolwiek wyciągnąć ze swoich lekcji, nie wywracając się najpierw siedem tysięcy razy?
Moje historie nie noszą znamion doskonałości.
Wciąż kocham pisanie ponad wszystko inne, ale nie chcę być najlepsza, ponieważ doszłam do tego, że nigdy taka nie będę. Nie ma czegoś takiego jak najlepsza piosenka, obraz czy fotografia. Nie ma najlepszych pisarzy. Są tylko mistrzowie, od których chcę się uczyć. Niektóre z ich dzieł mi się spodobają, inne pewnie mniej, ale to nie odejmie im świetności. Nie czuję palącej potrzeby znalezienia się w ich szeregach, ponieważ w końcu ustaliłam sama ze sobą, że nie potrzebuję być genialna, żeby robić to, co kocham i robić to dobrze na miarę moich możliwości.

Pragnę się uczyć. Tworzyć opowieści i zdawać sobie sprawę z tego, że jedne spodobają się bardziej, a inne mniej. Tych, które spodobają się mniej, może powstać więcej, ale trudno. Z każdą napisaną i przeczytaną książką moja wiedza się poszerzy. Napiszę coś zajebiście. Na innej stronie zrobię kardynalny błąd. Dojdę do wniosku, że napisałam świetną scenę, ale dowiem się od redaktora, że nic z niej nie wynika, więc jest do wywalenia.
To część drogi.
I jedyny sposób na naukę i robienie tego, co chcę robić.
Widziałam szóstkowych uczniów, którzy nienawidzili szkoły, ponieważ nie wytrzymywali presji. Widziałam trójkowych, którzy kochali się uczyć.
Widziałam autorów tak pewnych swojego geniuszu, że każdą krytykę, nawet tę najbardziej konstruktywną, traktowali jak atak na siebie. Odrzucali ją i nie zajmowali się nią. Przez to nie wzrastali.
Widziałam kobiety tak zdeterminowane, żeby być idealnymi matkami, że zapominały o sobie, swoim życiu, pasjach i relacjach. Budziły się w momencie, w którym zdążyły zapomnieć, kim są i po co. Budziły się z płaczem, ponieważ ani nie osiągnęły perfekcji, przynajmniej nie tej, którą same sobie narzuciły, ani nie były zadowolone z macierzyństwa.
Widziałam mężczyzn tak nastawionych na zostanie przykładnym stereotypowym mężczyzną, że ich pragnienie bycia silnym na siłę i w każdej sytuacji niezłomnym, poprowadziło ich prosto na skraj, w ramiona uzależnień i myśli samobójczych.
Nie ma najlepszych.
Wystarczy pooglądać mistrzostwa olimpijskie, przypatrzyć się konkursom. To, że ktoś zdobył złoty medal i został mistrzem świata, nie gwarantuje, że nie ma nikogo od niego lepszego. W kolejnych mistrzostwach ten sam mistrz może nawet nie znaleźć się na podium. Ja wygrałam jeden konkurs literacki i chociaż brałam udział jeszcze w kilku innych, nawet mnie nie wyróżniono. Tamta chwila należała do mnie. Tamto opowiadanie trafiło do jury. Inne widocznie nie.
I to też jest w porządku.
Walka o bycie najlepszym jest męcząca. Zabiera radość z tego, co robimy i spędza sen z powiek.
A gdyby tak… nie walczyć o dostanie się za wszelką cenę na sam szczyt? A gdyby zaakceptować to, że mamy swoje lepsze i gorsze strony, ale tak naprawdę jedyne, co musimy robić, to po prostu wkładać serce w nasze działania? A gdyby powiedzieć sobie, że cały czas się uczymy i nie aż tak istotne jest, czy zrobiliśmy coś najlepiej, jeśli tylko zrobiliśmy to lepiej niż ostatnim razem?
Czy to nie osiągnięcie? Nauczenie się czegoś, spróbowanie, działanie i niepoddawanie się, ale w taki zdroworozsądkowy sposób? Cholera, to musi smakować lepiej niż wygrana w Monopoly.