Rak tarczycy jest najlepiej rokującym rakiem.
A mimo to, gdy przyszłam na jodowanie, poznałam człowieka, który do radioterapii podchodził już trzeci raz. Przerzuty na kości i płuca. Inna osoba – przerzuty na kości. A miało być tak łatwo.
Wszystko zaczęło się w styczniu tego roku. Byłam na kontrolnym USG szyjnych węzłów chłonnych. Lekarz spytał: „A wie pani, że ma pani guzka na tarczycy?”. Nie wiedziałam.
Endokrynolożka zaleciła biopsję, ponieważ zawsze lepiej sprawdzić pojedynczy guz, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że nie ma się czym martwić. Nawet lekarz, który wykonywał biopsję, stwierdził, że na jego oko to nic groźnego. Ten sam lekarz powiedział potem „To rak”.
Nie pamiętam, co mówił potem. Nie przywołam z tego ani jednego słowa. W głowie dudniło mi tylko jedno zdanie.
To rak.
Zaczęło się od konsultacji z onkologiem. Zapisał mnie na operację z tygodnia na tydzień. Przez pierwszą przeszłam dość lekko. Byłam w sali ze świetną dziewczyną. Plotkowałyśmy, jadłyśmy jogurty i oglądałyśmy razem Milionerów. Nie czułam nawet, że jestem w szpitalu.
Na jednej operacji się jednak nie skończyło. Nowotwór złośliwy z przerzutami na węzły chłonne. Siedem z dziewięciu zajęte. Konieczne wycięcie całej tarczycy.
Druga operacja już nie była taka słodka.
Pamiętam, jak zasypiałam na stole operacyjnym. Pamiętam, jak powoli się przebudzałam. Niestety tym razem dopadły mnie mdłości, wymioty. Czułam się słaba. W końcu straciłam organ. Organizm nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie od razu wyregulowano mnie hormonalnie.
Poczułam, że to nie żarty.
Mimo to w tym wszystkim nie umiałam potraktować siebie jak osoby, która faktycznie jest chora. Być może to ze względu na świetne rokowania dla tego typu raka. Pamiętam, że rozmawiałam o tym z moją panią terapeutką. Powiedziałam jej, że mi głupio myśleć o sobie jak o kimś chorym. Że ludzie przechodzą przez dużo, dużo gorsze rzeczy (taka święta prawda), więc nie chcę się nad sobą użalać.
Powiedziałam, że są osoby, które mają dużo gorszego raka.
A ona powiedziała mi wtedy: „Tak, ale są osoby, które nie mają raka”.
Byłam po drugiej operacji i dopiero pozwoliłam sobie myśleć, że jestem chora.
Wizyty u lekarzy, zrosty w żyłach. „Pani chyba była wiele razy kłuta”, usłyszałam od pani pielęgniarki. Przytaknęłam.
Nowotwór złośliwy z przerzutami kwalifikuje się do radioterapii, inaczej: jodowania.
Szłam tam z sercem w gardle. I z sercem w gardle trwałam do końca.
Najpierw przeraziła mnie ilość procedur. Procedura dotycząca nawet mycia. Specjalne szkolenie, na którym każdy musiał przećwiczyć, jak wziąć radioaktywną tabletkę. Później zamknięcie w pokoju przez trzy dni, bez możliwości wyjścia na zewnątrz. Monitoring dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Nie miałyśmy możliwości oddania jedzenia, więc wyrzucałyśmy je do kosza. Nikt tego nie opróżniał, bo nie mógł. Śmierdziało.
A ja marzyłam tylko o tym, żeby skończyło się na jednym razie. Żebym nie musiała już tam wracać.
Po wyjściu wciąż byłam napromieniowana. Odstęp od innych dorosłych, ograniczony kontakt z dziećmi i kobietami w ciąży. Na szczęście mogłam wychodzić na spacery i zakupy, choć tych drugich z wiadomych przyczyn unikałam.
Miałam nawet przygodę i po ponad tygodniu (kwarantanna trwała dwa tygodnie) przeszłam się do strażaków, żeby sprawdzili mój poziom promieniowania. Był znikomy.
W moje urodziny dostałam telefon z Narodowego Instytutu Onkologii.
Na sam widok numeru zrobiło mi się gorąco. Mieli kontaktować się w ciągu miesiąca, a dzwonili po trzech dniach. Serce podeszło mi do gardła.
Usłyszałam:
„Badanie przebiegło prawidłowo. Nie ma żadnych przerzutów. Leczenie uznajemy za zakończone”.
Nigdy chyba nie płakałam tak, jak spłakałam się po usłyszeniu tej wiadomości. Ze szczęścia.
Pierwszy raz w życiu fizycznie poczułam, jak ciężar spada mi z piersi.
To było pół roku. Najdłuższe pół roku w moim życiu. A ludzie walczą latami.
Dzisiaj jestem wdzięczna za zdrowie. Za to, że mogę wszystko przy sobie zrobić, sama wstać z łóżka, wziąć tabletki, usiąść przy stole i pracować. Jestem wdzięczna.
Również za tę naukę.