Rozmawiałam ostatnio z Zosią. Powoli, małymi kroczkami zbierałyśmy się za podsumowanie minionego roku i w pewnej chwili, pomiędzy wielominutowymi nagraniami, sięgnęły mnie słowa, których nie przytoczę dosłownie. Brzmiały mniej więcej tak:
Mogłabym powiedzieć, że ten rok był okropny, ponieważ strasznie dał mi po dupie, ale nie powiem tak, bo wiele mnie nauczył, i uważam, że właśnie dlatego był wspaniały.
I w takich chwilach na nowo do mnie dociera, dlaczego się przyjaźnimy.
Dla mnie miniony rok był polem wielkich sukcesów i jeszcze większych rozczarowań. Z jednej strony marzenia znajdowały się na wyciągnięcie ręki, z drugiej dostawałam od nich po nosie.
Z jednej strony każda komórka mojego ciała drżała na myśl o tym, jak wiele pięknych przygód mnie czeka, z drugiej rzeczywistość mówiła: „Oj, właśnie — poczekasz”.
W styczniu kupiliśmy wielkiego żółtego vana. Plan ułożyliśmy prosty — wyremontujemy go i wyjedziemy czym prędzej w świat. To czym prędzej trwa do dzisiaj, a nie do maja, jak zakładaliśmy. Tak, praca przy budowie domu na kółkach to nie bułka z masłem, szczególnie że mój partner in crime działa głównie w pojedynkę. To dużo pracy jak na jednego człowieka.
Wielokrotnie złościłam się na to, że musimy czekać. Niecierpliwiłam się i denerwowałam, aż w końcu dotarło do mnie… że to zdenerwowanie prowadzi donikąd.
Ktoś mądry przecież kiedyś powiedział:
Nie zostaniesz ukarany ZA swoją złość. Zostaniesz ukarany PRZEZ swoją złość.
Mało jest stwierdzeń, z którymi zgadzałabym się równie mocno. Wszystkie negatywności, które ściskały moje ramiona i mną potrząsały… w niczym mi nie pomagały. Moje zaciskanie pięści i złorzeczenie… nigdzie mnie nie prowadziły.
W końcu zaskoczyło.
W tym roku również podpisałam umowę wydawniczą na kolejną książkę. Spełniło się moje gigantyczne marzenie. Sądziłam, że świat padł mi do stóp. Że lada moment powieść pojawi się w księgarniach. Że proces wydawniczy usiany będzie stokrotkami i tęczą. Że teraz to tylko sukces, szampan i fajerwerki.
Znów skucha.
Zamiast kwiatków i fajerwerków natknęłam się na kłody, którymi dostałam w zęby. Zrozumiałam, jak mało jeszcze wiem i jak niewiele potrafię. I to zabolało. Bo że nie umiem liczyć? Jasna sprawa. Że nie znam się na historii, nie czytałam lektur w liceum i że wpuszczanie mnie do kuchni grozi uszczerbkiem na zdrowiu moim i innych? WSZYSCY WIEDZĄ.
Ale pisanie? Ludzie, dajcie spokój. Pisanie to jedyne, w czym miałam być dobra. Okazało się trochę inaczej.
Rok 2021 to też rok, w którym po piętnastu latach bólu, wreszcie usłyszałam diagnozę. Ta diagnoza zaś może przyczynić się do tego, że spełnienie jednego z największych moich marzeń zostanie znacznie utrudnione. To rok, który mocno mnie nastraszył i przez moment kazał spodziewać się strasznych rzeczy (na szczęście skończyło się na straszeniu).
To rok, który na koniec przywołał stany lękowe, których nie gościłam w swoich progach już od paru dobrych lat. Rok, który przez kilka miesięcy pracował na to, że stawałam się coraz bardziej przezroczysta, grając mi na nerwach i uciskając zdrowie psychiczne w czułe punkty.
Ale…
To wciąż rok, w którym kupiliśmy DOM na kółkach. To nadal rok, w którym zaczęliśmy jego budowę, i miesiąc po miesiącu mogliśmy oglądać, jak wnętrze auta się zmienia. Pomimo wszystkich wątpliwości, zwątpienia, a czasem i złości, nadal budujemy dla siebie nasz pierwszy dom.
I ten dom powstanie, a my w nim zamieszkamy.
Owszem, musimy uzbroić się w cierpliwość. Ale chyba właśnie nauczyliśmy się, jak to robić.
Mogłabym skupiać się na tym, że nie wyruszyłam w podróż życia w miesiącu, w którym zaplanowałam. Mogę też cieszyć się, że buduję dom, dzięki któremu wyruszę w podróż życia.
Wybór należy do mnie, a ja doskonale wiem, co wybiorę.
To rok…
W którym podpisałam umowę wydawniczą. Książka pojawi się w swoim czasie, dopieszczona do granic możliwości.
POJAWI SIĘ.
Mogłabym skupiać się na tym, że nie ujrzy światła dziennego tak szybko, jak bym chciała. Albo mogę myśleć, że ktoś uwierzył w historię, którą napisałam. Ktoś powiedział mi, że nie zdarza mu się, żeby śmiał się przy czytaniu powieści, a przy mojej uśmiech nie schodził z ust.
To również rok, w którym…
Przeszłam samą siebie i napisałam cztery zarąbiste książki, w tym dwie z nich na ponad sto tysięcy słów. Nauczyłam się o pisaniu tyle, ile nie nauczyłam się przez całe życie. Zgłębiam swoją wiedzę nieustannie, a kolejne elementy układanki trafiają prosto na swoje miejsce.
Zrozumiałam, jak niewiele potrafię, lecz jednocześnie przestałam czuć się z tego powodu jak ktoś gorszy. Wiem, że nic nie wiem, jeszcze nigdy nie było mi równie bliskie. A jednak początkowe rozgoryczenie ustąpiło miejsca zrozumieniu. Jak niemądrze martwić się, że niewiele się wie, skoro mamy całe życie na naukę?
Dlatego uczę się dalej, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie jestem w stanie wiedzieć i pojąć wszystkiego. To nic. Nie muszę być najlepsza, ani w mniemaniu innych, ani samej siebie. Wystarczy, jeśli będę działać i będę się uczyć.
Wystarczy, że będę szła swoją drogą. Teraz już to wiem.
To rok, w którym stworzyłam miejsce na naukę, dzielenie się tym, co przyswoiłam, dyskusję i rozmowy z ludźmi, którzy kochają pisanie równie mocno jak ja. Dzięki temu nie tylko nauczyłam się jeszcze więcej, ale również poznałam wspaniałych ludzi.
Ja czytam ich książki, a oni moje. Dyskutujemy, pytamy, uczymy się i jesteśmy dla siebie dobrzy. O co więcej mogłabym prosić?
Podpisuję się całkowicie pod tym, co powiedziała mi Zosia. Owszem, ten rok mogłabym uznać za rok porażek i rozczarowań.
Ale tego nie zrobię.
Siedzę na łóżku, jem kanapkę z masłem, popijam ją zieloną herbatą i tak sobie myślę, że prawdziwym sukcesem jest wyjść spod podeszwy jak karaluch, rozprostować czułka i iść dalej. Utożsamiam się z takim karaluchem. Mnie też niełatwo wcisnąć w asfalt.
Oduczyłam się w tym roku martwić na zapas. Oduczyłam się złościć na niezrealizowane plany, a cieszyć z procesu.
Zaakceptowałam to, że mogę się uczyć i nie czyni mnie to gorszą. Jeśli czegoś nie wiem, dowiaduję się. Wolno mi pytać i popełniać błędy, zaś same pomyłki absolutnie nie wynikają z głupoty. Nie mylą się tylko ci, którzy nie próbują niczego nowego.
Przyjęłam do wiadomości, że nie trzeba wstydzić się tego, co było. Na tamten czas, zrobiłam, co mogłam. Ale również i nie ma sensu martwić się tym, czego nie zrobiłam. Nie zrobiłam, bo nie mogłam.
Nauczyłam się pokory. Przyjęłam do wiadomości, że nie biegnę w żadnym wyścigu, w którym na końcu czeka na mnie medal. Zatrzymałam się i nabrałam dużo powietrza do płuc. Meta również nie istnieje. Przez wiele lat gnałam nie wiadomo gdzie i po co. Gnałam, ponieważ wyścig szczurów porwał mnie, mimo że wierzyłam, że się od niego uwolniłam. Teraz jestem spokojniejsza. Chcę po prostu robić swoje.
Zaufałam światu. Temu, że ma dla mnie plan i temu, co akurat wrzuca w mój grafik. Cokolwiek się dzieje, wiem, że będę mogła się dzięki temu czegoś nauczyć. Zamiast się złościć, wolę płynąć z prądem. Walka z nim bowiem zbyt często kończy się utopieniem.
A na koniec jeszcze przyjęłam najważniejszą z lekcji: jestem okropną szczęściarą. Nie wiem, czym sobie na to szczęście zasłużyłam, ale otacza mnie zewsząd. Przede wszystkim życzliwymi ludźmi, którzy chcą dla mnie dobrze, którzy trwają przy mnie, rozmawiają ze mną, kochają mnie i martwią się moim katarem, a gdy sami taki złapią, pozwalają i mi się pomartwić.