Dzień dobry,
Dawno nie pisałam, prawda? Z cztery lata będą. Dużo życia się po drodze wydarzyło, sporo zmian, śmiechu, płaczu. Ciekawa jestem, czy umiem jeszcze takimi długi zdaniami pisać, zapełniać akapit po akapicie, stronę po stronie.
Przekonajmy się. Zalałam właśnie herbatę, niech mi się zielona parzy. Wiosenne słońce nieśmiało zagląda przez okno, a pierwsze tegoroczne Ptaszki bardzo głośno drą ryja. Kocham wiosnę. Wiosną odżywam, mam energię do działania, chce mi się żyć. Mogę chodzić godzinami po lesie, słuchać szelestu traw, obserwować Bażanty i podglądać Zające. Wiosną przypominam sobie, co ważne – wolność. Wolność do Siebie.
To znamienne jednak, że w ostanim tygodniu – a był to tydzień z pierwszym opalaniem się w ogrodzie i przechadzce w bluzce na ramiączkach – nie potrafiłam sobie tej wolności dać, zadręczając się natrętnymi myślami, czarnymi scenariuszami i złowrogimi wizjami. Piszę więc do Ciebie, jeśli tak jak i mi zdarza Ci się overthinkingować (nadmyślać, dramatyzować, zadręczać się? nie wiem jakie polskie słowo najlepiej oddaje istotę problemu).
Znasz to uczucie, gdy nie dzieje się nic złego – choć wiesz, że w 100% nie jest zgodnie z planem albo zasadami, ale mało co może takim być, umówmy się, jesteśmy dorośli, żyjemy w Polsce – a Ty myślisz, że zaraz skończy się świat? Najpierw nieśmiało, coś Ci mówi, że smutek i strach idą. Później już głośniej, widzisz każdy możliwy scenariusz tego, co może pójść nie tak. Zaczynasz więc to racjonalizować, wiesz przecież, że szanse na ten niewypał to jak jeden na milion. No właśnie, ale komu przypadnie ten jeden w udziale? Komu, jak nie mnie?
Robi się coraz gorzej, bo w pewnej chwili już wiem, że to nie ja mam myśli, tylko myśli mają mnie. I to jest przerażające, bo przestaję to kontrolować. Mogę normalnie rozmawiać z osobami nieco mniej bliskimi, uśmiechać się, ba, nawet normalnie funkcjonować, ale czuję się tak, jakby ktoś jednym dotknięciem mógł przebić we mnie wielką bańkę i pękłabym, rozsypując się na kawałeczki. Ja mam podwójną wygraną na loterii – bo gdy się stresuję, a raczej, gdy coś mi ciąży, nie mogę oddychać. Nie potrafię wziąć głębokiego oddechu, a to jest strasznie frustrujące i podminowujące morale.
Żyję więc tak na autopilocie. I niby cieszę się tym słońcem, jak w ubiegły weekend, i niby jem kisiel malinowy z waniliowym mlekiem, jak za dzieciaka. I naprawdę jest mi dobrze. Ale w mojej głowie już wydarzyła się tragedia, już zostało mi to wszystko odebrane. Już nigdy nie zjem tego kisielu, nie poczuje wiatru we włosach, nie pogłaszczę Psic, w mojej głowie już wydarzył się najczarniejszy scenariusz.
Chce mi się płakać, choć łzy się nie pojawiają. Chcę to racjonalizować, choć to nic nie daje. Jedyne, co pomaga, to czekanie, aż minie. Albo będę na takim skraju, że w końcu zdrowy rozsądek da mi w pysk i się uspokoję. Albo dostanę okres (bo najczęściej, na szczęście, overthinkinguję AŻ TAK przed miesiączka). Albo w końcu posłucham tej mantry, którą usilnie wbijam sobie do głowy. Jakiej?
A no tej, że mleko już się rozlało i jeśli jest ta szansa jedna na milion, to już nic z tym nie zrobię. I na ma co się martwić na zapas. Wbijam sobie do głowy, że mogę zaufać światu i że przecież zawsze jest tak, jak powinno być. I że następnym razem postaram się działać bliżej 100% zgodnie z regułami. Ale przecież świat nie zawsze działa w zgodzie z nimi, więc dlaczego ja muszę być aż tak prawa? Strasznie mnie to drażni u siebie – prawie tak bardzo jak to w sobie lubię.
Co jeszcze sobie powtarzam? Że te najczarniejsze scenariusze są tak mroczne, bo odbierają mi coś, na czym mi niezwykle zależy. Przyglądam się więc temu, czego utrata bolałaby mnie najbardziej i staram się doceniać to jeszcze mocniej niż zazwyczaj. W tych dniach tak bardzo zaciskających pętlę na moich płucach i umyśle staram się znaleźć jakiekolwiek pocieszenie. Że powinnam dłużej chodzić. Częściej głaskać Psy (ku ich nieszczęściu). Świadomiej słuchać Ptaków. Czytać więcej. Scrollować mniej. Być bardziej.
Czy to pomaga? W ogóle nie. Czasami po prostu jestem tak wyczerpana tymi myślami, jak małe dziecko, które zasypia po wielogodzinnym płaczu, że je odpuszczam. Zamykam je w szczelnej szufladce w głowie i wyrzucam kluczyk – do czasu, bo wiem, że prędzej czy później znowu mnie dopadną.