Długo z tym u siebie walczyłam. Chciałam zmieniać świat, sprawiać, by był lepszy, by piękniej się żyło i spełniało marzenia. Bardzo tego chciałam, stawałam na rzęsach, wypruwałam sobie żyły, a to działanie odbijało mi się czkawką i nocnym płaczem. W poduszkę, by człowiek śpiący obok się nie obudził. A gdy jednak się budził, szłam do korytarza, otwierałam okno, siadałam na parapecie, zimne drewno żłobiło wąwozy na moich udach, a ja wystawiałam twarz na deszcz. I szlochałam bezgłośnie.
Długo chciałam dobrze. Wyciągałam rękę, podstawiałam miskę z gorącą zupą i parujący kubek herbaty. Słuchałam, słyszałam, czułam, prosiłam. Zbierałam baty za to, że byłam za blisko. Że zmieniłam się za bardzo – a przecież zmieniałam się, by było lepiej. Bolało jak diabli, a przecież chciałam dobrze. Za dobrze, jak się okazało.
Nie zliczę w ilu relacjach to ja byłam uchem do słuchania. To piękne, móc słuchać i być dla kogoś, mniej piękne, że gdy mówiłam, co myślę, było to ignorowane.
Nie zliczę, jak często chciałam pomóc, bo wiedziałam, że ktoś robi sobie krzywdę i tylko kazano mi się zamknąć. Albo bagatelizowano. Reagowano agresją.
Bo przecież nie można zostawić człowieka w potrzebie. Miał traumatyczne dzieciństwo, leczy się psychiatrycznie, boi się, ma blokady, jest delikatny, wrażliwy, samotny. Nie, nie można zostawiać człowieka w potrzebie – pytanie, co będzie ze mną, gdy upadnę? Kto mnie podniesie. Kto postawi na nogi, gdy kolana ugną się od nadmiaru wrażeń i słów „bądź”?
Bardzo długo chciałam zbawić świat, pomóc każdemu, kogo spotykałam na swojej drodze. Byłam w tym pomaganiu tak bardzo zawzięta, że gdy ktoś pytał „jak się czujesz”, mówiłam „nie wiem”. Bo nie było mnie dla siebie. Budziłam się w nocy przerażona i czułam, że spadam. Złościłam się na człowieka, który był obok, bo nasze życie to skupianie się na nim – ale nie umiałam inaczej, nie wiedziałam, jak to przerwać.
Na szczęście w odpowiednim momencie do drzwi zapukał instynkt samoobrony (z którym zresztą od dziecka nie najlepiej się dogaduję). I powiedział „Zofia, nie tędy droga” (poleciał z grubej rury, wiem). Byłam wtedy na etapie mocnego pomagania kolejnemu człowiekowi, który nomen omen chciał pomóc mnie. I tak trwaliśmy, wzajemnie prowadząc sobie psychoterapię – szkoda tylko, że żaden z nas nie miał doń uprawnień, a drugie go o to nie prosiło.
To we mnie rosło, to się we mnie gromadziło, by w końcu wybuchnąć. Powiedziałam „dość”. Wytatuowałam sobie nad sercem „pamiętaj o sobie” i zmieniłam strategię.
Dziś już nie pomagam każdemu, kogo spotkam. Dziś już nie prowadzę nikomu nieproszonej psychoterapii. Zrozumiałam, że takim działaniem robię krzywdę i sobie, i drugiemu człowiekowi. Dziś jestem dla wszystkich, z każdym porozmawiam, wysłucham, opowiem o sobie. Ale nie dam nikomu rady, dopóki mnie o to nie poprosi. Nie będę chciała naprawić czyjejś codzienności na własną rękę. Dopóki nie usłyszę „pomóż”, nie wejdę w rolę superbohaterki. Szanuję swój czas i czas innego człowieka.
Dziś już wiem, że nie ma co zbawiać świata, dopóki świat jasno nie powie, że potrzebuje pomocy. Wiem, że czasem człowiek nie wie, że jest mu źle i że mogłoby być inaczej – ale może właśnie wyciąganiem go na siłę z bagna, odroczę upadek na dno, od którego musi się odbić, by iść dalej? Może każdy z nas musi skosztować gorzkich łez i beznadziei, by zrozumieć, że dalsze podążenie daną ścieżką nie ma sensu? A może… niektórym w bagnie jest po prostu dobrze, nie będę odbierać im tej przyjemności.
Dziś już wiem, że najważniejsze, to pomóc sobie i dla siebie być. To słuchanie siebie i stawianie granic – dzięki temu i ja, i inni czują się bezpiecznie. Dziś już wiem, że pomagać trzeba z głową, a nie z sercem, ono niekiedy za bardzo lubi jazdę bez trzymanki. Dziś…dziś staram się żyć najlepiej jak mogę, nie odwracać wzorku od krzywdy innych, ale też nie wchodzić nikomu w życie swoimi „a może by”. I…całkiem mi z tym dobrze. Ma siebie, nie zgubiłam głowy, a w nocy już nie płaczę. I jakoś tak lżej się żyje.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.