Siedzę opatulona dwoma kocami. Na zewnątrz wschodzi słońce. Za oknem na łące dwa zające bawią się w berka. W butli skończył się gaz, mogłabym ją wymienić, mam przecież dwie, ale brak mi siły w rękach, by odkręcić plombę. Toteż nie mam ogrzewania. Dobrze, że zawczasu nalałam sobie wrzątku do termosu. Na lince zawieszonej między szafkami suszy się pranie, przypalony garnek po jaglance stoi w zlewie zalany wodą, czeka na moment, aż stawię czoła zwęgleniu, które mu wyrządziłam. Amelia siedzi na kanapie naprzeciwko mnie, a Wanda na siedzeniu kierowcy. Bo wiesz…siedzimy w kamperze. Powiedziałabym nawet, że tu mieszkamy. Mimo że niekiedy psuje się pompa wody, mam problem z opróżnieniem toalety chemicznej, przy braku gazu nie mam ogrzewania, ciepłej wody i herbaty – to nic, i tak jest pięknie. Żyję spełnionym marzeniem.
Dużo osób pisze mi, że jestem odważna. Pytają, czy się nie boję. A ja zawsze zastanawiam się – czego miałabym się bać? Tego, że jeśli zadziałam, uda mi się coś osiągnąć czy też tego, że jeśli podejmę odpowiednie kroki, będę ciężko pracować, a i tak się nie uda, to nie będę miała sobie do zarzucenia tego że nie próbowałam? To jedna z rzeczy, które w sobie lubię – że nie widzę przeszkód. Najczęściej, gdy chcę coś zrobię – ale tak naprawdę chcę, a nie tylko mi się wydaje – to po to sięgam. Zawsze tak było.
Wychodzę z założenia, że nigdy nie ma nic do stracenia. Spójrz – w tym momencie ruszasz z punktu zero, jeśli coś nie wyjdzie i nie uda się osiągnąć wymarzonego celu: kupić domu, poderwać uroczej osoby, wyjechać w podróż, spełnić marzenia – to i tak… będziesz w punkcie zero. Nic się nie stanie. Nic się nie zmieni, nic nie stracisz. A może właśnie dlatego, że odważysz się na ten pierwszy krok – wiele zyskasz? Może uda się przejść przez ten od lat wyczekany próg, porwać cud człowieka na wspólną drogę przez życie, otworzyć oczy na najwspanialszym lotnisku świata, odhaczyć kolejny punkt z bucket list? Jest tyle możliwości.
Czy się boję? Hmm… Tak. Boję się zrobić coś po raz pierwszy – pojechać do punktu wymiany butli, sprawdzić ciśnienie w kołach. To są małe rzeczy, ale jak tylko mogę, w nieskończoność odkładam je w czasie. Cóż… no tych to akurat nie da się odkładać w czasie, więc jestem ugotowana. Zawsze jednak, gdy się tak waham i waham, mam z tyłu głowy to uczucie spełnienia i sprawczości, które towarzyszy mi za każdym razem, gdy zrobię coś, czego się bałam, a później mogę krzyknąć „I made it!”. Wolę więc powiedzieć sobie „zrób to” i później czuć, że – hipotetycznie – mogę wszystko, niż zwlekać i zwlekać i wiedzieć, że cykam, a życie ucieka mi przez palce.
Bo życie często nam przez nie ucieka. Gdy się boimy, gdy nie jesteśmy pewni. Gdy zgadzamy się, by inni kierowali za nas naszymi działaniami. Gdy pozwalamy innym, by mieli nad nami władzę. Gdy ganimy siebie za to, że istniejemy. Gdy nie umiemy stawiać granic. Gdy robimy zbyt wiele i nie mamy czasu na odpoczynek. Gdy przedkładamy pracę nad zadbanie o siebie i gubimy to, kim jesteśmy. Gdy mijamy się z tym, co najważniejsze.
Z wolnością. Z prawdą. Ze spełnianiem marzeń. Z zachwytem nad małymi sprawami. Z miłością do drugiego człowieka. Ze stawianiem warunków, które trzeba postawić, by wspólnie dobrze się żyło. Z szacunkiem do siebie i do innych.
Czy więc jest czego się bać? Chyba nie. Lepiej jest potknąć się, popełnić błąd, upaść, ośmieszyć się, niż całe życie czekać i mieć świadomość, że nigdy się nie próbowało. I umrzeć, żałując rzeczy, których się nie zrobiło.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.