Tak żyłam całe lata – wyparciem. Nie pozwalałam sobie rozczulać się nad sobą. Jeśli coś się działo, uśmiechałam się i mówiłam, że to nic. Bagatelizowałam swoje problemy i to do tego stopnia, że nawet ich u siebie nie zauważałam.
Siedem lat temu zachorowałam i dostałam ostrego zapalenia woreczka żółciowego oraz wątroby.
Co się robi z zapalonym woreczkiem? Usuwa się go, bo zagraża życiu. Co ja zrobiłam? Przeleżałam to zapalanie w domu, bo przecież nie bolało aż tak, żeby iść z tym do szpitala. Dowiedziałam się, co mi dolega przypadkiem, na corocznym badaniu USG brzucha.
Nie bolało przecież wystarczająco, żeby zawracać innym głowę moim bólem, no nie?
I tak robiłam ze wszystkim, co mnie dotyczyło. Czasem przebąknęłam, że coś mnie pobolewa, dokucza, ale nie skupiałam się na tym. Nie wchodziłam w to zbyt głęboko, bo po co? Powtarzające się stany kiepskiego samopoczucia? Przejdzie. Przecież nieraz już przeszło. Lęki? Ataki paniki? Przejdzie. Przecież nie pierwszy to atak i pewnie nie ostatni. Ludzie z tym żyją.
Tylko jakie fundowałam sobie życie? Z jakim nakazałam samej sobie się mierzyć?
Doszłam więc do wniosku, że trzeba mi zmian. Małymi krokami uczyłam się mówić. Na pytanie: Jak się czujesz?, odpowiadałam szczerze. Siadałam na czterech literach, brałam dwa głębsze oddechy i zastanawiałam się, jak naprawdę się czuję. I co się okazało? Że częściej było źle niż dobrze. Że od jakiegoś czasu w ogóle nie czułam się, jak ja. Że coś, do jasnej ciasnej, było nie tak.
Coś jest nie tak.
Ale czy aż tak bardzo, że coś z tym powinnam zrobić? Nie, nie aż tak.
Bez sensu.
Histeryzuję.
Przesadzam.
Ludzie przecież mają gorzej. Gdzie ja będę szła do terapeuty i głupoty gadała, a on mnie wyśmieje i poleci, żebym najpierw znalazła sobie prawdziwe problemy i dopiero wróciła.
Zostawiłam więc decyzję o terapii na później. Na gorzej.
I wedle moich oczekiwań gorzej nadeszło.
Przyszłam na terapię, usiadłam w fotelu, opowiedziałam coś, wydawać by się mogło, że niewiele. Nie zdążyłam się dobrze rozkręcić, porzucić myśli: co ja tutaj robię? Po co przyszłam i gadam bzdury? Co sobie ta kobieta pomyśli? Że sama szukam sobie problemów. Że jestem jakaś nienormalna.
Na koniec sesji terapeutka przyjrzała mi się, wzięła głęboki oddech i powiedziała:
„Tak jak myślałam. To nie jest kwestia kilku spotkań. Pani kwalifikuje się do głębokiej terapii”.
Ja? Do głębokiej terapii? Z moimi wymyślonymi problemami? Z moim boli, ale jeszcze niewystarczająco, żeby się tym zająć?
Na którymś ze spotkań dostałam zadanie monitorowania swoich emocji. Miałam zapisywać, jakie emocje się we mnie pojawiają i co powodują. Co odkryłam? Lęk. Poczucie winy. Smutek. Złość. Lęk. Więcej lęku.
Stałam się uważniejsza na swoje emocje. Nagle okazało się, że one się pojawiają. Nie zniknęły. Są emocje, ale w tym wszystkim brakuje mnie samej. Bo ja przecież jeszcze nie tak dawno byłam zadowolona, radosna, szczęśliwa.
Byłam szczęśliwa.
I gdzie jest ta dziewczyna? Gdzie ta, która potrafiła cieszyć się ze smacznej herbaty pitej podczas śniadania? Co się z nią stało?
Cierpi. Boli ją wszystko, co może boleć. Ta dziewczyna potrzebuje pomocy.
A ja zostawiłam ją samą. Zostawiłam ją samą i nakazałam jakoś sobie radzić, ponieważ sądziłam, że nie boli jej wystarczająco mocno, by o tym mówić. Nie bolało wystarczająco, żeby spróbować jej pomóc. Więc czekałam, aż ona niemal zupełnie zniknie. Aż cienki lód pod moimi stopami pęknie, a ja zatopię się w lodowatej wodzie.
Jestem w niej.
I zamierzam z niej wyjść.
A dzisiaj proszę w imieniu dziewczyny, której ból ignorowałam: nie bagatelizuj swojego cierpienia. Nie musi boleć. Nie powinno.
To, że do bólu można się przyzwyczaić, to jasna sprawa. Można. Ale czy trzeba?
Co że innych też boli? To nie znaczy, że Ciebie nie może. To nie znaczy, że nie masz prawa o siebie zadbać. Nie znaczy, że nie możesz sobie pomóc.
A jeśli sobie wymyślam? Jeśli tak naprawdę nic mi nie dolega?
Idź do specjalisty, przedstaw mu sytuację i zyskaj pewność. Zaopiekuj się sobą.
Kto to zrobi, jeśli nie Ty?
1 thought on “Do Ciebie, który/która nie mówisz, że boli.”
Comments are closed.