Znasz to uczucie, gdy masz mnóstwo spraw na głowie, non-stop dzwonią telefony, ktoś czegoś od Ciebie chce, deadline goni deadline, a Ty najchętniej wskakujesz pod kołdrę i mówisz światu „ogarniemy to później”? Ja znam. Albo ten moment, gdy do napisania masz tekst, do ogarnięcia jedno zlecenie, do tego jeszcze jakieś dodatkowe prace, a zamiast to robić, siedzisz z nosem w telefonie i sprawdzasz, co tam ciekawego u dziewczyny poznanej w Meksyku, która nurkuje teraz na Bali z kangurami? Ten moment też znam.
Nie
jestem mistrzynią ogaru, większość z ważnych spraw i zleceń robię na ostatnią chwilę.
Owszem, nieźle mi to wychodzi i w sumie ogarniam wiele rzeczy dookoła i
generalnie mam plany na x czasu do przodu, a rachunki płacę w terminie, jednak
czasem łapię się na tym, że zamiast robić coś ważnego, scrolluję Instagram.
Sama później siebie pytam „Zocha, po co?”. I…nie wiem. Może po to, żeby później
się wkurzać, że zamiast zrobić coś w kwadrans robiłam to dwie godziny. A może
po to, by zawalić sobie cały dzień czymś, co mogłam zrobić wczoraj i dziś nie
musiałabym się wkurzać. A może po to, by mieć poczucie zmarnowanego czasu.
Często łapię się na tym, że w takich
sytuacjach obwiniam za moje działanie cały świat. „A, bo media nas ogłupiły”, „a
bo Facebook i Insta uzależniają”, „a bo…wstaw tu dowolną wymówkę”. A teraz piszę
ten list, nie czuję się specjalnie kompetentna w temacie, i myślę sobie, że
hej! ogarnęłam przecież uzależnienie od jedzenia, wygrałam z bulimią. Znalazłam
pracę i mieszkanie w paru krajach. Podróżowałam do parunastu krajów (głównie
sama), prowadzę swoją fotografię, pomagam ludziom uwierzyć w siebie, spełniam
wielkie marzenia. I ja nie umiem usiąść do czegoś i tego ogarnąć za jednym
zamachem? I jeszcze szukam winnych wszędzie dookoła.
A to ja muszę się ogarnąć. Bo to ja sama decyduję się sięgnąć po ten telefon i tracić czas, gdy piszę. To ja trwonię czas zamiast wykorzystać go twórczo (lub sensownie). Nikt mnie do tego nie zmusza, nikt mi nie wciska do rąk komórki, nie każe wchodzić w jedną czy drugą aplikację. No jest tak czy nie?
Nigdy
nie lubiłam, wręcz potępiałam, działanie niektórych ludzi. Jeśli masz z czymś problem,
coś Cię przerasta, „steruje Twoim życiem”, to w 99 procentach przypadków możesz
to jakoś ogarnąć. Jeśli nie twardą, konsekwentną pracą nad sobą, to wizytą u
psychologa czy psychiatry. Ja nie mówię, że to jest łatwe, że to jest proste.
Ale wykonalne. Gdy raz zasłonisz się swoim problemem, spoko. Gdy dwa-trzy razy,
ok, zrozumiem. Ale gdy notorycznie zwalasz coś na swój problem i nic z nim nie
robisz, to sorry, nie kupuję tego. Nie da się popełniać wciąż tych samych błędów
i liczyć na to, że tym razem zamiast porażki odniesiemy sukces. Życie to nie
jest takie hop siup, ale nie róbmy z niego wroga publicznego, bo to mocne nadużycie.
Wrogiem publicznym numer jeden może być Twój własny sabotaż albo ciągłe
szukanie wymówek.
A przyjacielem numer jeden niech będzie
praca nad sobą. I bycie sobie kumplem, ale takim, który nie pobłaża, ale kopnie
w tyłek, gdy trzeba będzie. O, tego Ci życzę. W każdej możliwej kwestii.
Z miłością,
Z
Fanpage Pisadła znajdziecie TU.