Osoby, które same piszą, podchodzą do książek w inny sposób. Inaczej się nimi zachwycamy i inaczej denerwujemy. Jeśli wiemy nieco więcej o pisaniu jako rzemiośle, potrafimy wskazać, co nam zgrzyta, a co zostało poprowadzone po mistrzowsku.
Obiecałam, że porozmawiamy o książkach właśnie w ten sposób — biorąc pod uwagę, co dobrego możemy z nich wyciągnąć.
I na pierwszy rzut poleci powieść, którą miałam okazję recenzować dla miesięcznika WOBEC dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty. Szczerze? Nie sądzę, żebym zdecydowała się na jej lekturę, gdybym zobaczyła ją na półce w księgarni. Pomyślałabym pewnie, że to nie moje (nomen omen) klimaty.
I wiecie co? Strasznie dużo bym straciła.
____________________________________________________________________________________________________________
„Sto lat to krótki czas.
Od tych, którzy żyli tu wtedy, dzieli nas mniej niż mogłoby się wydawać. Być może zamieszkujemy ich pokoje, chodzimy po ich śladach, śpimy w ich łóżkach, śnimy ich sny. Może dzieli nas jedynie strop? Kim są ci, których nie ma? A jeśli ich tu nie ma, to gdzie są? Nie zniknęli przecież jak śnieg…”
Barbara Sadurska
Zacznijmy od tego, co najważniejsze. Gdyby Jan Štifter opowiedział historię przed i powojennej Czechosłowacji, nic bym z tego nie zapamiętała.
Wedle zasady:
Powiedz mi, jak było, a być może zapamiętam. Pokaż mi, a przeżyję to razem z tobą.
A jednak ta opowieść wbiła się w moją duszę i zostawiła na niej ślady. Niewiele jest powieści, po których lekturze człowiek nie wie, co powiedzieć lub jak się zachować. Zamyka książkę i pozostaje w dziwnym odrętwieniu. Wolałby być radosny, już nawet wściekły, smutny… A nie wie, co się właśnie wydarzyło i dlaczego tak szybko się skończyło.
Jak to się więc stało, że historia, na którą wzruszyłabym ramionami, nagle stała się jedną z moich ulubionych?
Zdecydowało o tym kilka spraw. Aby jednak w pełni zrozumieć ten mechanizm, przyjrzyjmy się najpierw fabule „Kolekcjonera śniegu”:
Trzy linie czasowe i bohaterowie, których pozornie nic nie łączy. Czeskie Budziejowice tuż przed wojną, po niej i w dwudziestym pierwszym wieku. Losy dwójki rodzeństwa, trzech nastoletnich przyjaciół, z których jeden jest duchem, i mężczyzny, który kolekcjonuje w zamrażarce śnieg. Każda z tych trzech historii biegnie swoim torem i mogłoby się wydawać, że jedynym, co je łączy, jest miejsce akcji. Im jednak dalej w las, aż do ostatniej strony, do ostatniego zdania, ostatniej refleksji, Jan Štifter udowadnia nam, że prawdziwa góra lodowa zaczyna się dopiero pod powierzchnią. I chwała mu za to.
To mogłoby zostać przegadane w taki sposób, że czytelnik niczego by z tej opowieści nie wyciągnął.
To mogłaby być książka prawiąca o polityce. O sytuacji niemieckiej i romskiej w przed i powojennej Czechosłowacji oraz współczesnych Czechach.
A jednak „Kolekcjoner śniegu” nie jest opowieścią o polityce, tylko o ludziach.
I to jest pierwszy punkt dla autora. Przecież wszystkie zwycięstwa i porażki, zapisują się w podręcznikach historii datami, które trzeba zapamiętać do sprawdzianu. Zapisują się miejscem bitwy, które pewien uczeń musi wskazać podczas odpowiedzi na mapie.
W rzeczywistości nie są jednak tylko dniem, miesiącem i rokiem. Nawet nie miastem i liczbą zrzuconych bomb. Każde zwycięstwo i przegrana odbija się na społeczeństwie. Czyjeś domy runęły od bomb. Czyiś bliscy ginęli w walkach. I oni nie będą musieli uczyć się na pamięć żadnych dat, bo każdy zapamięta dzień, w którym świat runął mu na głowę. I o tym właśnie jest „Kolekcjoner śniegu”. O ludzkich tragediach.
Nic nie zrozumiemy, dopóki ktoś nie postawi przed nami człowieka, nie sprawi, że go polubimy, a ten człowiek nie weźmie nas za rękę i nie przeprowadzi przez swoją historię.
Nie sprawi, że to, co się dzieje, zacznie nas obchodzić.
Dlatego właśnie jest to powieść, w której pojawiają się tematy polityczne, ale czytelnicy je zrozumieją. Nie dlatego, że zostały dobrze wytłumaczone, tylko dlatego, że oddziałują na jednostki.
Tutaj nie chodzi o wielki obraz malujący to, co działo się w Czechosłowacji w konkretnych okresach. Nikt nie zarzuca odbiorcy stekiem informacji. Zamiast tego od pierwszego zdania autor łapie nas za rękę i prowadzi po życiach jednostek. I gdy na drugiej stronie powieści mówi, że chłopców, o których będziemy czytać, jest trzech, ale jeden z nich jest duchem, nie kwestionujesz tego. Wierzysz.
Kolejny punkt dla autora — klimat, styl i narracja.
Gawędziarska narracja. Ton, który sprawia, że czujesz się, jakbyś siedział(a) w czeskim barze i słuchała opowieści posiwiałego i zmęczonego życiem człowieka, który ożywa tylko w chwilach, w których snuje opowieść. Klimat nadawany opisami na tyle barwnymi, że w jednym zdaniu jesteś zachwycony(a), a w drugim krzywisz się, bo wolał(a)byś nie widzieć tego, co Ci pokazano.
Sami zobaczcie:
„No i jest ten trzeci. Josef. […] Mama utopiła się z nim w Wełtawie w czterdziestym piątym, w Budziejowicach, kiedy Czesi chcieli ją wyrzucić z gospodarstwa i wysłać do obozu. […] Josef tylko raz opowiedział chłopakom, jak próbował wypłynąć na powierzchnię, ale mama przywiązała się do niego sznurem. Pamięta, że ciągnął ją za długie włosy, chciał krzyczeć, nie mógł. Potem jego martwe oczy przez trzy dni wpatrywały się w nieżywą twarz mamy, zanim w końcu wyciągnięto ich z rzeki i pogrzebano, wciśniętych do jednej trumny, w której ciągle musi na nią patrzeć…”.
To przesłanie sprawia, że chcesz pamiętać.
„Kolekcjoner śniegu” to opowieść o powojennych wysiedleniach, wykluczeniu i o tym, co czasem trzeba zrobić, żeby przetrwać.
Przenosisz się do świata bohaterów. Do biedy, jakiej doświadczają, niesprawiedliwości, ich tragedii. I nagle przestajesz oceniać to, co ocenił(a)byś na pierwszy rzut oka. Nic już nie jest oczywiste.
Ta opowieść jest ważna, bo w całym bałaganie, jakiego w niej doświadczamy (nie bałaganie w strukturze czy fabule, bo wszystko jest poprowadzone po mistrzowsku), uczy nas o przyjaźni. O tym, co jesteśmy w stanie zrobić dla miłości, nie tylko romantycznej. Oraz o kruchości ludzkich uczuć. Tu nie ma miejsca na czarno-białe rozwiązania, dlatego odbiorcy wierzą w wiarygodność tego dzieła. Nawet pomimo tego, że w tej historii pojawia się duch.
Trzy różne historie i jeden mianownik.
Chciałabym kiedyś tak doskonale poprowadzić narrację nieliniową. Z jednej strony śledzimy trzy zupełnie inne historie, które pozornie łączy jedynie miejsce akcji. Pod skórą czujemy jednak, że w tym musi być coś wiecej. I Jan Štifter nas nie zawodzi.
Wszystko, co pojawia się w historii, nie pojawia się przypadkowo. Autor bardzo powoli odkrywa powiązania, tajemnice i znajduje odpowiedzi na pytania, które nasuwają się już od pierwszych stron. My zaś, jako czytelnicy, cały czas szukamy rozwiązania zagadki. A ono z każdym kolejnym rozdziałem jest coraz bliżej. Zbliża się tak, jak w horrorach zbliża się potwór. Słyszymy skrzypienie spróchniałych dech, po których stąpa.
Kiedy zaś patrzymy mu w ślepia, szerzej otwieramy własne.
„Odrętwiały Josef nagle wyczuwa znajomą woń. Ten sen długo leżał w głowie, może całą noc, i przenikł w tym czasie zapachem człowieka, do którego należał”
Jeśli postanowicie sięgnąć po tę opowieść, zwróćcie uwagę właśnie na te trzy kwestie:
- Jak umiejętnie autor ukazuje nam sytuację polityczną poprzez życie jednostek.
- Na ton opowieści, jej klimat oraz narrację.
- Przesłanie, które nadaje jej głębi.
- Odsłanianie tajemnic z perfekcyjnym wyczuciem czasu.
Nie spodziewałam się, że ta książka stanie się dla mnie tak ważna. Że zostawi ślad na duszy i sprawi, że przez kolejne dni nie będę w stanie myśleć o niczym innym. I może zabrzmi to zbyt banalnie, ale jest piękna. Tak samo jak piękna w swoim okrucieństwie bywa natura. Człowiek może tylko obserwować i gdzieś w głębi serca cieszyć się, że nie padło na niego.