Zaczęło się od kanapek.
Siedziałam sobie u babci na wersalce i wpatrywałam się bezmyślnie w telewizor, zagryzając serial paradokumentalny kanapkami z pomidorem i cebulą. Nie wiem, czy ktoś jeszcze ma taki zwyczaj, ale ja miałam — najpierw przeglądałam talerz i wybierałam, co jest na nim najlepsze, a potem… zostawiałam to sobie na koniec. Zaczynałam konsumpcję od „najgorszego”.
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy wszamałam wszystkie brzydsze kanapki, a mój brzuch zawiązał się na supeł. Stwierdził, że się już najadł.
Nie byłam w stanie zjeść tej NAJŁADNIEJSZEJ kanapeczki. Dokładnie tej, którą zostawiłam sobie na sam koniec. I pewnie nie można nazwać tego tragedią…
Właśnie. Nie można?

Zacznijmy od tego, że jestem obserwatorką.
Mniej mówię, raczej patrzę na ludzi i wyciągam wnioski, którymi od czasu do czasu z kimś się podzielę. I z moich obserwacji wynika, że niemal każdy ma w swoim życiu takie kanapki. Miejsca, które zostawia „na później”. Bieliznę na „okazje”, „odświętne” sukienki, zastawę „dla gości”.
I pytam ja nas: Czemu sobie to robimy?
Jeszcze dwa lata temu z moich szuflad wylewały się rozciągnięte gacie, przetarte skarpetki, pospierane koszulki, które ubierałam na co dzień. No bo przecież nie będę ZUŻYWAĆ ładnych rzeczy do chodzenia po domu. Nie będę ubierać się ładnie i myć włosów, skoro nigdzie nie wychodzę. Łatwiej unikać luster.
I tak sobie żyłam. Spisywałam marzenia na listy, do których później nie zaglądałam. Bo przecież będę je realizować „kiedyś”. Kupowałam piękne ciuchy, w których nie chodziłam, bo nie było „okazji”. Nigdy nie było dobrego momentu na spontaniczne spotkanie, wyjazd, działanie.
Bo KIEDYŚ.
Przez długi czas nie zadałam sobie trudu, żeby samą siebie spytać: to KIEDYŚ to w ogóle nastanie?

W którymś momencie coś jednak pyknęło. Przestawiło się w głowie. Pomyślałam: Jest mi szaro. To źle. Wolałabym, żeby było różowo.
Zaczęło się od list z marzeniami. Zamiast dopisywać, wykreślałam. Robiłam to, robiłam tamto. Wyjeżdżałam w nieznane. Kupowałam bilety na autobusy po złotówce i jeździłam po Polsce. Pakowałam do plecaka termos i chrupki kukurydziane. Zastanawiałam się najpierw nad tym, czego pragnę, a potem, jak to zrealizować. Nie za sto lat. Teraz. Jak najszybciej.
Coś się zmieniło. Ja zaczęłam się zmieniać. Nie chciałam dłużej czekać.
Jakiś czas temu pozamieniałam wszystkie podarte, porozciągane i brzydkie ubrania na szmatki do kurzy. Pozbyłam się bielizny, w której nie czułam się atrakcyjna. Od tamtej pory codziennie noszę pod ciuchami zarąbiste majtki, a nie rozciągnięte gacie. Niby nic, niby głupoty, ale…
Nie chcę czekać na okazję do założenia kiecki, która tak piekielnie mi się podoba.
Chociażby dlatego, że okazja może przyjść za tydzień, rok albo dwa lata. A za dwa lata to może już ta kiecka wcale nie będzie tak dobrze leżeć, i w ogóle zjedzą ją mole i nic z niej nie zostanie.
I tak. Sukienka jest symbolem. Tym, co każdy z nas trzyma przed światem i z namaszczeniem odkłada na potem. Książką, którą pragniemy napisać, piosenką, którą chcemy nagrać, studiami, które chcemy zacząć. To nierozpoczęte związki i nieskończone relacje, które powinny skończyć się już dawno. To rozmowy, które odkładamy na jutro, przyszły tydzień i rok. Podróże, na które jeszcze nie zaczęliśmy zbierać pieniędzy.
Gdy ktoś czasem wpada do mnie z niezapowiedzianą wizytą, często zatrzymuje się z dłonią na klamce.
„Wychodzisz gdzieś?”, pyta. „Bo jesteś taka wystrojona”.
Uśmiecham się wtedy i odpowiadam, że może spokojnie wchodzić. Jestem wystrojona dla siebie.
I tak, to trochę metafora. A trochę nie.