Zaczęło się od wagi. To niemal zawsze zaczyna się od wagi. Nie ukrywam, nie byłam najszczuplejsza, ale uczęszczałam do czwartej klasy podstawówki. Nie powinno mnie to zbytnio martwić. Jedyne, co mnie powinno martwić w tym wieku to to, czy mój piórnik ma kształt foki. A jednak było inaczej.
Pal licho wredne dzieciaki w szkole, bo ich nigdy nie brakuje. Wiem, co to znaczy zostać zmieszaną z błotem. Wyśmianą. Wytkniętą palcem. Przeszłam przez to, ale wiecie – dzieci to tylko dzieci. Są okrutne. Większy problem stanowią dorośli, którzy – w sposób kulturalny, a zatem taki, który wyzbyty jest tak mało subtelnych słów jak „świnia” czy „hipopotam” – tym dzieciom wtórowali. Bo za gruba. Bo się nie będę chłopcom podobać (w końcu to cel życiowy każdej jedenastoletniej dziewczynki).
Takie rzeczy szybko docierają do szarych komórek.
Co w tym zatem dziwnego, że jak już mi się ten chłopiec spodobał, to po piątej klasie podstawówki przeszłam na dietę? W piątej klasie podstawówki powinnam się martwić tylko tym, czy facetka od angielskiego zrobi kartkówkę z czasowników nieregularnych, czy nie. A ja się odchudzałam. Katowałam ćwiczeniami. Nie jadłam słodyczy, białego pieczywa i wielu innych. Zmieniałam się. Musiałam się za wszelkę cenę zmienić.
Ale choć schudłam, chłopiec nie zakochał się we mnie. Ja natomiast nie zauważyłam, że schudłam. Nie zauważałam tego przez wiele lat. Łapałam swoje fałdki na brzuchu w obydwie dłonie i wlepiałam w nie tępy wzrok. Przeglądałam się w lustrze zbyt wiele razy dziennie. Mówiłam sobie, że nie jestem taka, jaka powinnam być. Że powinnam być inna. Krzywe jedynki nie ułatwiały. Aparat ortodontyczny nie ułatwiał. Co ja miałam do zaoferowania? Zbyt dużo kilogramów i drut na zębach – cała ja.
Moje ciało szybko stało się największym wrogiem. Sama się nim stałam. Kiedy do całej tony samokrytycyzmu beztrosko dołączył problem autoagresji, zaprosiłam go do swojego domu i pozwoliłam siedzieć w fotelu latami. Do chwili, w której niemal całkowicie mnie zniszczył. Wróć. To nie on mnie zniszczył, a ja sama. Bo w pewnym momencie zrozumiałam, że nikt nie zasługuje na ból poza mną. Nikt poza mną nie powinien cierpieć. A ja, niczym sławny Nazarejczyk, wezmę na plecy cierpienie całego świata.
Nie udało mi się go udźwignąć.
Zdarza mi się, że ktoś patrzy na mnie spod wygiętych w łuk brwi i śmieje się lekko: „Ty masz kompleksy? Śmieszne”.
„Śmieszne”, powtarzam.
To miłe, że niektórzy uważają mnie za atrakcyjną kobietę. Walczę ze sobą o to, by siebie tak postrzegać. Bywają dni, w które jest łatwiej. Bywają takie, w które myślę, że cały ten bezsensowny spór z samą sobą mam już z głowy; że załatwione. A bywają i takie noce, w które śni mi się, że jestem tak ogromna, że nie mogę się ruszyć. Analizuję każdą zjedzoną potrawę. Znów podchodzę do lustra zbyt często. Chowam się pod za dużymi ubraniami. Jakby wcale nie wyszło mi to spod skóry.
Widzę piękno w ludziach. Widzę, że to, co oni sami nazwaliby niedoskonałościami, decyduje o tym, że są piękni. Coś tak banalnego, jak ich waga nie ma nic do tego, czy mi się podobają. Przyglądam się innym kobietom. Widzę pełne kształty i oczy błyszczą mi z zachwytu, bo są niebywałe. Ich oczy, ich uśmiech, ich piersi, ich biodra, ich łydki, pośladki – sam urok.
Tylko, że ze sobą jest trudniej. Ze sobą zawsze pod górkę.
Dlatego zdecydowałam się na tę sesję zdjęciową – kobiecą i zmysłową, pod okiem kobiety, której ufam. Zdecydowałam się na nią, chociaż nie byłam do końca pewna, czy chcę wiedzieć, jak przyjmie mnie obiektyw. I gdy zobaczyłam te zdjęcia – te piękne, delikatne, absolutnie kobiece zdjęcia – ujrzałam fałdki na swoim brzuchu. Ujrzałam niewystarczająco jędrne piersi. Boczki wystające ponad linię majtek.
I wiecie, co wtedy powiedziałam?
Powiedziałam, że gdyby na tym zdjęciu była inna kobieta, bez mrugnięcia okiem uznałabym, że jest piękna. Mogłaby mieć identyczne ciało, ale gdyby była kimś innym, nie mną, uznałabym ją za zjawiskową. O sobie nie mogłam tak powiedzieć. Na siebie nie mogłam patrzeć.
I tak jak w podstawówce, gimnazjum i liceum sądziłam, że nie mam do zaoferowania nic, poza kilogramami i aparatem, dziś mogę uśmiechnąć się szeroko, bo aparatu już nie mam (Taki żarcik dla tego grobowego tekstu. Wiem, stać mnie na więcej).
Mało tego, uważam, że jestem kimś więcej.
Jestem każdą z kilkudziesięciu blizn, które przez lata ukrywałam. Jestem tymi rozstępami na piersiach. Fałdkami na brzuchu. Cellulitem na udach. Jestem nawet tym pryszczem na nosie, co mi wyskoczył godzinę temu. I denerwującymi mnie od zawsze cieniami pod oczami.
Mało tego.
Jestem dołeczkami w policzkach. Grubymi i gęstymi blond włosami. Pieprzykiem na pośladku. Kształtnymi ustami. Zielonymi oczyma. Wcięciem w talii.
Mało.
Wszystkimi książkami, które napisałam. Każdym uśmiechem, który wywołałam na ludzkich twarzach. Ludźmi, których kocham. Nawet każdą chwilą, w której pozwoliłam złamać swoje serce, by ochronić inne. Czułością. Dobrocią. Słowami. Każdą zrobioną herbatą. Spalonymi naleśnikami. Przygarniętym kotem. Każdym „Dziękuję”, które dostałam od swoich czytelników.
Mam ochotę przeprosić swoją kobiecość za to, że tak długo zajmuje mi dotarcie do niej. Przeprosić ją za to, że jej nie doceniałam, a wręcz się jej wstydziłam.
Patrzę teraz na te swoje fałdki na zdjęciu i nie czuję już złości. Tak samo, jak nie czuję jej, gdy zakładam krótkie spodenki odsłaniające moje blizny. Powtarzam mojej głowie, że piękno to nie wzór matematyczny, a perfekcja ma tyle twarzy, ilu jest ludzi na świecie.
I jestem coraz bliżej celu.