Jak do tego doszło?
Nie wiem.
Nie no, wiem. To była zarąbiście długa droga. Cholernie długa. Niektórzy, jakby mieli tyle czasu jechać, to by sobie dali z tą wycieczką święty spokój. Ja na szczęście spokoju sobie nie dałam.
I dzięki temu trzymam dzisiaj w rękach swoją wydaną powieść.
Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno mogłam sobie tylko o tym pomarzyć. Ciągle żartobliwie powtarzam, że jestem mistrzynią odbierania odmów, bo w swojej „karierze” wydawnictwa olały moje wypociny przynajmniej 200 razy. To trochę żart, a trochę święta prawda. Ale wiecie, takie rzeczy hartują. Poza tym wszystko trwa do czasu. U mnie przełom nastąpił, gdy zaczęłam uczyć się o storytellingu. Jak widać, nauka popłaca.
Warto było poświęcić dni, miesiące lata. Kiedy siedziałam w domu i pisałam kolejne książki, a ludzie wokół nie potrafili zrozumieć, po co to robię, skoro nie widać efektów, powtarzałam: „Poczekajcie, zobaczycie”.
I wiecie co? Już nie pytają.
Jak się z tym teraz czuję?
Cudownie. Minęły już prawie dwa tygodnie od premiery, a ja nie mogę się na nią napatrzeć. Nie mogę się jej namacać. Poskakuję ze szczęścia, gdy recenzje są pozytywne. Zakładam, że ludzie, którzy ocenili ją na mniej niż 6 na LubimyCzytać, po prostu się pomylili.
Ale serio, pomylić 3 z 10? Niektórzy to są zdolni!
A tak już całkiem poważnie, naprawdę jestem szalenie zadowolona z recenzji, jakie się pojawiają. Oczywiście, że nie wszystkie są pochlebne! (Jednak tych pochlebnych trochę jest! Aż serce rośnie!) Są też osoby, którym książka się podobała, ale mają drobne zastrzeżenia. Obserwuję to, co się dzieje, analizuję, wyciągam wnioski.
Mam też świadomość tego, że nie stworzę ani tekstu idealnego, ani takiego, który spodoba się wszystkim i każdy będzie go wychwalał pod niebiosa. Rozbieżność opinii jest normalna, bo i my się między sobą różnimy. Nie każdemu przypadnie do gustu moje poczucie humoru, kreacja bohaterów, styl.
I dobrze, bo nie musi.
Nie szkodzi. Wyciągnęliśmy z tej historii wiele dobrego i jestem z niej absolutnie dumna.
Jednak… nie od początku mogłam cieszyć się swoim sukcesem.
To ta druga strona medalu. W czasie okołopremierowym czułam się bardzo źle. Depresja mnie dopadła i przygwoździła do łóżka. Robiłam tyle, ile musiałam, kładłam się do łóżka i mogłam tylko scrollować Instagrama, żeby o niczym nie myśleć. Nie mogłam myśleć. Żadna z myśli, jaka pojawiała się w mojej głowie, nie była przyjemna.
Trudno funkcjonować w takim stanie na co dzień. Tym trudniej było w chwilach, w których wymagano mojej wzmożonej aktywności i radości. Bo przecież wydanie książki było moim ogromnym marzeniem i każdy to wiedział. Jednak los bywa złośliwy. Daje ci to, czego zawsze chciałeś, ale… Z „ale” już tak jest.
Przyszły książki, były piękne.
Mobilizowałam samą siebie do radości. Każdą komórką swojego ciała chciałam upajać się swoim sukcesem, ale czułam jedynie lęk. Uśmiechałam się, bo rozpaczliwie nie chciałam być smutna. Nie miałam siły mówić, w mojej głowie rozbrzmiewała pustka. Chciałam spać, żeby chociaż na chwilę uciec od rzeczywistości, jednak nie mogłam zasnąć. Zasypiałam i budziłam się zmęczona.
Psychiatra wpisał w dokumentację: epizod depresyjny w stopniu umiarkowanym.
Teraz? Akurat teraz gdy spełniam jedno ze swoich największych marzeń?
Wściekałam się na siebie, mój organizm, cokolwiek, co powodowało, że zamiast skakać pod sufit, szurałam po dnie.
Trudno o tym mówić. Wiecie dlaczego? Bo to nielogiczne. Jak można czuć się jak gówno w chwili, w której dostaje się wszystko, o czym się marzyło. Wściekałam się, bo tak długo na to pracowałam. Dostałam swoją szansę. Ktoś uwierzył we mnie, w moją historię i ciężko ze mną nad nią pracował, a ja nawalałam. Mój organizm się zbuntował, a ja, zamiast czerpać maksimum z tego okresu, płakałam w poduszkę.
Akurat teraz. Akurat, gdy powinnam być najszczęśliwsza na świecie. Jednak wiecie, o czym między innymi jest „Łączy nas nienawiść”? O tym, że rzeczywistość weryfikuje. Zawsze. Tak było też w moim przypadku.
Jak jest dzisiaj?
U człowieka z wahaniami nastroju raz jest pod wozem, a raz pod wozem.
Nie no, żartuję. Najgorsze minęło, a ja mogę w pełni cieszyć się tym, że Malinka poleciała w świat. Mogłam na dwieście procent jarać się, gdy pojawiła się stacjonarnie w Empikach i zobaczyłam ją na półce!
Najlepsze uczucie na świecie.
Czego mnie to nauczyło?
Po raz kolejny przypomniało mi, że choroba nie wybiera, a marzenia w rzeczywistości wyglądają nieco inaczej niż w naszych wyobrażeniach. W swoich fantazjach spełnienie snu przychodziło do mnie w formie życia. W nich miałam siłę działać, walczyć. Nie było w nich negatywności.
No ale życie nie jest czarno-białe. Cały czas to powtarzam, a i tak czasami zapominam.
Mimo że moja głowa czasem zawodzi, wciąż jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam szczęście do ludzi. Wspaniałych przyjaciół. Cudowne społeczności. I dużo uporu i odwagi, które pomagają mi spełniać swoje marzenia.
No i przecież wydałam książkę! Książkę, która dzięki moim wydawcom jest różowa jak landrynka! Jej treść zaś została elegancko dopieszczona i mogę to powiedzieć — jestem z niej dumna. Tak samo, jak jestem dumna z siebie.
Z tego, że ją wydaliśmy. A czasem po prostu z tego, że przetrwałam wszystkie chwile, których sądziłam, że nie przetrwam.
To chyba wystarczy.