To niesprawiedliwe!, wybuchłam. Niesprawiedliwe, że padło na mnie. Że diagnoza może być trafna, a ja nigdy się z tego nie wyleczę.
Tak naprawdę chciałam powiedzieć więcej:
To niesprawiedliwe, że inni przez to nie przechodzą. Że zdrowieją. Niesprawiedliwe, że niektórzy nie potrzebują leczenia, a ja tak. To niesprawiedliwe, że nastroje kontrolują moje życie, a nie ja sama. Niesprawiedliwe, że to one decydują o tym, jaką jestem partnerką, córką, przyjaciółką. Niesprawiedliwe, że gdy wszystko jest dobrze, zwijam się z bólu. I niesprawiedliwe, że gdy dzieje się źle, czasem w ogóle tego nie zauważam.
Niesprawiedliwe, że muszę być czujna. Skąd przygnębienie? To tylko gorszy dzień czy coś się zaczyna? Czy nie mówię za dużo i zbyt głośno? A te zakupy? Potrzebuję tego czy to już choroba? Ruszy zaraz lawiną na moje życie? Obudzę się na terapii, kompletnie nieświadoma, że oto w najlepsze trwa epizod, a ja z uporem maniaczki powtarzam: „Ale niech się pani nie martwi, wszystko jest pod kontrolą. To na pewno nie to”?
Powtórzymy to jeszcze raz: Pani Justyno, po czym poznajemy, że rozpoczął się epizod? Śmieję się, bo to zabawne. Czuję się jak dziecko w szkole. Powtórz formułkę, spróbuj zapamiętać. Później opowiem o tym mamie. Zażartuję, bo to takie śmieszne – powtarzałam jak uczennica. Nic nie zauważyłam, a miałam. Dasz wiarę? Boki zrywać.
Pośmiejemy się razem. Prawie wróciłam się na studia. I mało brakło, a zapisałabym się na kurs za kilka tysięcy. Zamknęli zapisy dwa dni wcześniej. Śmiejmy się. Wydałam wszystkie pieniądze z konta. Postanowiłam zmienić całą garderobę. Śmiejemy się. Ja nerwowo, bo mimo że chcę myśleć, że to zabawne, jestem przerażona. I ja, i pani terapeutka wiemy, że tu nie ma z czego się śmiać, tylko ja udaję, że jest inaczej.
Hej, jestem Justyna. Znasz mnie pewnie z Instagrama. Piszę książki, listy, opowiadania, poezje. Obroniłam dwie prace dyplomowe, więc mam papiery na to, że mogę uczyć ludzi angielskiego. Nie wiem, czy słusznie. Siebie uczę pisania książek. Czasem opowiadam o tym innym.
Jestem WWO, mam zaburzoną relację z jedzeniem i walczę z chorobą afektywną dwubiegunową.
Nie jest to jakaś spektakularna walka. Żyję prawie normalnie. Po prostu dwa razy dziennie biorę leki. Nie mogę spożywać alkoholu, ale i tak nie piję od prawie dwóch lat. I od czasu do czasu pojawia się jakiś epizod, jednak nie ma porównania z tym, co działo się jeszcze kilka miesięcy temu.
Droga do diagnozy trwała latami. Najpierw było tylko smutno. Trochę przygnębienia, podenerwowania. Mijało.
Jednak wracało. I gdy znów się pojawiało, było gorzej. Miesiącami nie wychodziłam z domu. Bałam się. Czego się bałam? To tak trudno powiedzieć. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Wyjścia do ludzi? Wyrzucenia śmieci? Zakupów? To takie problematyczne. Spotkanie z przyjaciółką? Nie mam, o czym rozmawiać. W głowie huczy pustka. Jest mi smutno. Smutno? A może nie czuję smutku? Może ja już nic nie czuję?
Ale gdzieś to przeszło. Wróciło. Przeszło. Wróciło.
Mijały lata.
Depresję kojarzyłam ze smutkiem. Przygnębieniem, niechęcią do wszystkiego. A ja nie czułam się smutna. Zamknęłam się w domu, pisałam książki. Napisałam cztery w rok. Spędzałam nad klawiaturą po dziesięć godzin dziennie, bo życie w fikcji było lepsze od tego prawdziwego. Moje marzenia się spełniały, a ja bardzo próbowałam się cieszyć. Próbowałam, bo tak naprawdę nie potrafiłam. Życie od dawna mnie nie cieszyło. Kiedy ostatni raz się śmiałam? Uśmiecham się ciągle, ale kiedy ostatnio to było szczere?
No nic, da się żyć. Pożyję więc w tym jeszcze trochę.
Na swoją pierwszą sesję terapeutyczną poszłam osiemnastego maja zeszłego roku.
Poszłam, bo poczułam się tak dobrze, że gdy spojrzałam wstecz, zamurowało mnie. Jak mogłam do tej pory żyć w taki sposób? Przecież mój stan był opłakany! A ja do tego przywykłam i odkładałam terapię. Dopiero gdy poczułam się wspaniale, poszłam.
Dobrze, że poszłam. Jestem sobie za to niewypowiedzianie wdzięczna.
Witamy na rollercoasterze. Proszę zapiąć pasy. Najpierw jedziemy w dół, poszuramy po dnie. Lęki. Napięcie w ciele. Natrętne myśli. Brak sił. Leżę w łóżku i próbuję nie myśleć, bo myśli bolą. Wolno przetwarzam, nie pamiętam, co kto mówił. Zapominam słów. Dużo żartuję, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio się śmiałam. Istnieję, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio żyłam.
Wróć, to nieaktualne. Jest cudownie. Życie jest piękne, ja jestem piękna i mam siłę zrobić wszystko. Zrobię wszystko, dam radę. Sen? Nie chce mi się spać, jest zbyt dużo do zrobienia. Kocham was, wiecie? Naprawdę was kocham. Spotkajmy się. Wystroję się i będę dużo mówić. Skomplementujecie mój wygląd. To odmiana po tygodniach, w których nie miałam siły umyć włosów. Teraz ułożyłam włosy, zrobiłam makijaż. Inna kobieta.
Wróć, nieaktualne. Jest źle, mówię na terapii i wybucham płaczem.
Już wszystko dobrze, stwierdzam dwa spotkania później. Robię to, to i tamto. Jest naprawdę dobrze. Fantastycznie.
Nie chcę się tak czuć, wypłakuję kilka spotkań później.
A kiedy słyszę, że takie objawy są charakterystyczne dla ChADu, kiwam głową, ale tak naprawdę nie wiem, czym jest ten cały ChAD. Przyjmuję do wiadomości, wracam do domu, googluje. Wyłapuję jedno: nieuleczalna choroba psychiczna.
Nie, to nie ja. Ja tego nie mam. To tylko kilka kryzysów, jaka choroba? Ja nie choruję. Inni mają gorzej. Innych naprawdę boli, inni cierpią, a ja? To nic. Naprawdę nic.
Wróć, jest już wspaniale.
Wróć, jest źle. Bardzo źle.
Nie mam siły na nic. Ani na to, żeby pisać, ani na to, żeby wyjść z domu, ani na spotkanie z bliskimi, ani na miłość, ani nawet na oddychanie. Jestem pustką, która ciągle się uśmiecha.
To niesprawiedliwe!, wybuchłam na jednej z sesji. Niesprawiedliwe, że padło na mnie. Że diagnoza może być trafna, a ja nigdy się z tego nie wyleczę.
Nigdy do tej pory się nie wściekałam. Smuciłam się, udawałam, że problem nie istnieje, ale ani razu się nie wściekłam. A teraz we mnie wrze. Gotuje się. Zaciskam pięści, szczękę, nie wierzę, że to się dzieje. Nie będę tak żyć. Nie chcę tak żyć. Mam dość i muszę się ratować, zanim będzie za późno.
Pójdę do psychiatry, mówię.
W pokoju odbija się echem nareszcie, którego nikt nie wypowiedział.
Na wizycie nerwowo trzęsę nogą. Jestem na granicy wybuchu. Gdy psychiatra pyta, jak się czuję, trudno mi mówić, bo zaczynam płakać. Podaje mi chusteczki. Zaczynam się śmiać, więc muszę wyglądać komicznie – wariatka śmieje się i płacze na przemian.
Mam za duży sweter i tłuste włosy, bo nie miałam sił ich umyć. Próbuję mu wszystko wytłumaczyć, ale moja głowa zbyt wolno pracuje. Nie wiem, co mówić. A może przesadzam? Może to wszystko bez sensu? Na niektóre pytania nie umiem odpowiedzieć. Nie dlatego, że nie znam odpowiedzi, tylko dlatego, że nawet mnie przeraża. Kłamię więc, choć wiem, że nie powinnam. Może dlatego lekarz w system wklepuje: epizod depresyjny w stopniu umiarkowanym.
Pytam: to nie musi być ChAD, prawda? To może być coś innego?
W myślach dodaję: wyleczalnego.
Choroby psychicznej nie sprawdzimy, jak fizycznej, odpowiada. Nie da się zrobić badania krwi, rezonansu, i wiedzieć. Musimy obserwować.
Dla mnie to wystarczająca odpowiedź. Czyli to nie musi być to. Leki pewnie nie zadziałają i będziemy szukać dalej. To pewnie jakaś pierdoła. Nic mi nie jest.
Wykupuję jedno pudełko tabletek, na wypadek, gdyby okazało się, że źle na nie zareaguję. Jeden proszek raz dziennie. Na początku nic się nie dzieje. Stopniowo zwiększam dawkę, wedle zaleceń lekarza. Dwie tabelki na dzień. Mój nastrój się poprawia, ale nie cieszę się z tego, bo te zmieniają się cyklicznie, potrafię powiedzieć kiedy. Poprawę więc traktuję jako coś naturalnego, nie zasługę leków.
Kilka tygodni później robię się nerwowa. Nadchodzi czas depresji. Wiem to. Zaraz się zacznie. Minął czas dobrego samopoczucia. Mijają cztery tygodnie. Tyle zawsze trwa normalność. A jeśli leki nie zadziałają? Jeśli nie zadziałają i znów będzie źle? Przez chwilę czułam się, jakbym wróciła do siebie. Jakbym znów była Justyną, a nie kimś, kogo nie poznaję w lustrze.
Opowiadam na terapii, że się boję. Słyszę, że to normalne. Trzeba czekać.
Normalne, powtarzam jak mantrę. Trzeba czekać.
Mijają tygodnie. Depresja nie wraca.
Nie wraca.
Nie ma jej.
Na żadnej z terapii już nie odpowiadam płaczem na pytanie: Jak się pani czuje? Łapię się na tym, że żarty mnie bawią. Śmieję się i podskakuję z radości. A jednak na którymś spotkaniu rzucam, niby mimochodem: A może to wcale nie ChAD? Może leki mnie wyciszyły, a jeśli je odstawię, to będzie już normalnie?
Pani terapeutka przekonuje mnie, że nie czas przerywać leczenie. Kilka tygodni później mam epizod hipomaniakalny. Zatrzymuję się. Biorę kilka głębszych oddechów. Dobrze więc. Wdech i wydech.
Wystarczy już odrzucania tego, co dla wszystkich wokół jest oczywiste.
Wdech i wydech. Diagnoza to nie wyrok. Nie jestem swoją chorobą. Jestem dziewczyną, która choruje. To mnie nie definiuje. To tylko część życia, którą muszę zaakceptować. To coś, z czym uczę się koegzystować.
Wdech i wydech.
Diagnoza to też najwspanialsze, co mnie spotkało. Bo dzięki leczeniu i terapii znów się śmieję, cieszę, smucę, gdy przychodzi czas na smutek. Tak, jak powinno być.
Czasem pojawia się mały epizod. Ale to i tak niebo a ziemia.
Hej, jestem Justyna. Walczę z chorobą afektywną dwubiegunową. Nie jest to spektakularna walka, bo są specjaliści, którzy mnie wspierają. Leki, które pozwalają mi żyć.
I opowiadam o tym, żeby Ci przypomnieć, że Twoje cierpienie nie jest za małe, by prosić o pomoc. Nie masz za małych kłopotów, by iść na terapię lub do psychiatry. W dupie z tym, że inni może mają gorzej. Kto o tym decyduje? Kto przyjdzie i zmierzy złe miarką?
Ktoś mądry powiedział, że tak samo można utopić się w oceanie, jak i w szklance wody. W obydwu przypadkach wynik równania jest taki sam.
Gdy boli, szukaj pomocy.
„Masz głos! Mów tak długo, aż ktoś ci pomoże”, Samantha H.