Podobno ludzie z nadpobudliwym układem nerwowym nie dbają o szczegóły. Mogłabym więc spokojnie stwierdzić, że to Matka Natura pewnego dnia stwierdziła, że stworzy Luszyńską, ale nie będzie ona perfekcjonistką. Nie miałam zbyt wiele do gadania.
Nie jest to jednak do końca prawda, bo istnieje obszar, nad którym muszę panować: mój wygląd.
Dążenie do perfekcji zmarnowało mi lata życia. Idealne ciało – takie, które wpisze się wreszcie w zachodni kanon piękna. Ciało, którego nikt nie będzie wytykał palcami, wyśmiewał go, mierzył nieprzychylnym wzrokiem od stóp do głów. Ciało, z którego będę dumna. Wystające kości, przestrzeń między udami, płaski brzuch…
Mam wrażenie, że niemal każda osoba wie, o czym mówię. Jeśli nie przeżyła tego sama, umie sobie to wyobrazić, bo przeżył to ktoś bliski.
Perfekcyjny wygląd narzuca nam świat.
Filmy, reklamy, social media. Przyznaję, w dzisiejszych czasach powoli się to zmienia, ale ja urodziłam się w ’95 roku. Wychowałam się w czasach, w których królował rozmiar 0. Chwała im za to, że dzisiaj w telewizji pokażą panie o różnych kształtach, ale, Wielki Kanion, mój mózg zakodował już coś innego.
Odejście od tego to droga. Proces, który jest szalenie trudny.
Moje zaburzenia odżywiania odchodzą i przychodzą, choć tak naprawdę nie odchodzą zbyt daleko i nigdy naprawdę. Po prostu nie do końca dogadujemy się z jedzeniem, choć bardzo się lubimy. Ba, my się wręcz kochamy! Tylko żyć razem nie umiemy.
To temat na terapię, ale nie potrafię jeszcze o tym rozmawiać. Potrafię za to o tym pisać.
Nie zliczę, ile dni zepsuło mi dążenie do perfekcji. Ile razy płakałam przez swoje ciało, zwłaszcza jako nastoletnia dziewczynka z drobną nadwagą. Żałuję, że w piątej klasie podstawówki pierwszy raz się odchudzałam. Szukałam w swoim ciele wystających kości – bioder, żeber.
Nikogo nawet o tym nie informowałam, bo wydawało mi się to tak normalne – w końcu mama w domu też się odchudza.
I to ani wina mamy, ani moja. To wina świata i jego oczekiwań.
Chodziłam wtedy do podstawówki, a mama miała urodziny. Poszłam do sklepu i kupiłam jej… roller do cellulitu. Widziałam taki w reklamie, a skoro mama się odchudza, będzie w porządku. Roller do cellulitu!
Życie w wiecznej diecie, to życie w ciągłym strachu. Strachu przed jedzeniem, własnym organizmem, innymi. Wyrzuty sumienia, napady objadania, restrykcyjne diety. Byleby nie zjeść. Baton? 276 kalorii, tyle ma. Wiem to. Czemu to wiem? Nie powinnam tego wiedzieć.
Oczekuję od mojego ciała perfekcji.
Ono znosi endometriozę, znosi ChAD, a ja oczekuję od niego perfekcji.
Codziennie pozwala mi wstać, samodzielnie się ubrać, umyć i zrobić sobie śniadanie, a ja oczekuję od niego perfekcji.
Mogę dzięki niemu chodzić na spacery, biec na autobus, ćwiczyć jogę, a ja oczekuję od niego perfekcji.
Pozwala mi pisać, kochać się, tańczyć i podróżować, a ja oczekuję od niego perfekcji.
I to tak cholernie niesprawiedliwe.
Bo ono nie zasługuje na te ciągłe wymagania, krytykę, wieczne niezadowolenie. Robi dla mnie tak wiele, a ja tego nie doceniam. Bagatelizuję każdy bezcenny ruch, dzień, w którym dane mi jest żyć w pełnej sprawności.
To tak wielkie, wielkie rzeczy.
Być może już jestem gotowa na to, aby porozmawiać o tym z panią terapeutką.
Być może Ty również jesteś?