Może nie wiesz, co myślisz, dopóki ktoś inny nie wypowie swojego zdania. Może gdy pytają, jaki smak lodów byś chciał, nie jesteś w stanie wybrać. Być może nie wiesz, który film jest Twoim ulubionym, a gdyby ktoś kazał Ci powiedzieć, jaką cechę charakteru najbardziej w sobie cenisz, nie milczałabyś ze skromności. Milczałabyś, bo nie wiesz, jaka tak naprawdę jesteś.
Może być też tak, że masz wiele twarzy. Tak bardzo łakniesz akceptacji, że zmieniasz się jak kameleon i nie wiesz, która z tych wersji jest prawdziwa. Jesteś inny zależnie od towarzystwa, okazji, osoby, z którą rozmawiasz. Twoja skóra zmienia kolor, ubrania krój, śmiech wybrzmiewa ciszej lub głośniej. Jedno słowo wystarczy, byś zmienił zdanie. Jedno, byś polubiła coś, czego jeszcze chwilę temu nie lubiłaś.
A może tak naprawdę bliskie jest Ci wszystko, co napisałam. Tak jak mi.
Siedzę w żółtym fotelu. Ostatnio często wspominam to miejsce. To w nim dzieją się jedne z najważniejszych spraw. Rozmawiamy o moim wewnętrznym dziecku.
Moje wewnętrzne dziecko jest nieśmiałe i chowa się za innymi, pewniejszymi siebie. Więcej obserwuje, niż aktywnie uczestniczy. W niczym nie jest najlepsze, najzabawniejsze, najmądrzejsze czy najładniejsze. Zwłaszcza to ostatnie jest mu obce. Ma w końcu sporawą nadwagę, krzywe zęby. Ludzie nie lgną do jego wyglądu. Nie lgną też do skrytości.
To dziecko jednak chce przynależeć. Chce, żeby je też lubiono, bawiono się z nim, wybierano.
Robi więc wszystko, żeby się przypodobać.
Czasem działa, czasem znów jest odrzucane. Poniżane. Wytykane palcem. Wyśmiane.
Jednak się nie poddaje. Potrzeba akceptacji jest zbyt silna. Każdy chce się wpasować. Zwłaszcza dziecko.
Dwudziestosiedmioletnia kobieta wpatruje się w swoje wewnętrzne dziecko. Nawet nie zauważyła, kiedy dorosła. Nie czuje się dorosła. Za dużo w niej tego zalęknionego dziecka.
Siedzi jednak w żółtym fotelu, a to zobowiązuje.
Jakaś jej cząstka dalej czuje, że nie przynależy. Chce więc robić jak najlepsze wrażenie na ludziach, którzy się wokół niej zbierają. Dlatego wchodzi w role. Odpowiednio modeluje ton głosu, kieruje rozmową, ubiera się i uśmiecha. Zazwyczaj robi to całkowicie nieświadomie, ale w niektóre dni przychodzi do niej pytanie. To pytanie sadza ją w środku nocy na łóżku, otwiera szeroko oczy i pyta: Co w takim razie ja lubię? Co mi się podoba? Co jest w tym wszystkim moje?
Dorośli różnią się od dzieci. Są mądrzejsi, a przynajmniej powinni być.
Szukam w sobie dorosłego głosu, bo wiem, że nim przyjdzie odpowiedź. Odpowiedzialnego, mądrego, życzliwego głosu. Nie chcę i nie potrzebuję krytyka, tylko kogoś, kto mi wytłumaczy. Kogoś, kto mnie zrozumie i poprowadzi.
To mogę być ja.
Kobieta siedząca po drugiej stronie pomieszczenia pyta:
– Co musi zrobić dziecko, żeby inni je zaakceptowali?
– Mówić, co inni chcą usłyszeć. Lubić to, co oni lubią. Wyglądać tak, żeby im się podobać – odpowiadam.
Ta odpowiedź przychodzi zbyt łatwo, zbyt szybko.
– Słyszała pani, co powiedziała? – pyta mądra kobieta. – Proszę to powtórzyć.
Mówić, co chcą usłyszeć. Lubić to, co oni lubią. Wyglądać tak, żeby im się podobać.
– Tak mówi dziecko – podpowiada terapeutka. – A co powiedziałby mu dorosły?
Nie wiem, bo nie czuję, żeby ten dorosły we mnie siedział. Jeśli gdzieś jest, to pod grubymi warstwami lęków, niepewności, błędnych przekonań i bolesnych myśli.
Jednak uczę swoje wewnętrzne dziecko tego, że ono również jakieś jest. Kocha francuskie komedie i nienawidzi jazdy na rowerze. Wydaje krocie na kubki i kupuje brzydkie swetry w lumpeksach. Jest uparte, empatyczne i gotowe do poświęceń dla ludzi, którzy go potrzebują. Ma przed sobą jeszcze długą drogę, ale dojdzie do siebie.
– Dorosły powiedziałby, że nie każdy może i musi nas lubić – odpowiadam. – I to jest w porządku, bo różnimy się od siebie.
Niby to wiem, ale przede mną jeszcze daleka droga. W końcu dotrę do miejsca, w którym jestem ja. Wezmę swoje przestraszone dziecko za rękę, przytulę je i pokażę mu, że jest ważne, wartościowe i da się je kochać. Takie, jakie jest, a nie takie, jakie stara się być.
Jestem tam. Gdzieś pomiędzy błędnymi schematami, lękiem i napięciem, zmiennym nastrojem, może chorobą i tyloma niewiadomymi, że szkoda liczyć. Wybrzmiewam w każdym napisanym przez siebie słowie, a kiedyś będę wybrzmiewać też w tych wypowiedzianych.
Droga do siebie może być długa. Dlatego pamiętajmy w niej o kilku sprawach: to nieprawda, że nie wiesz, co lubisz. Tylko Ci się tak wydaje.
To, co lubisz, jest ważne. To, czego nie lubisz, ma znaczenie. Twoje myśli zasługują na to, żeby wybrzmieć. Twoje zdanie powinno zostać wysłuchane. Możesz pragnąć, marzyć i chcieć, nawet jeśli inni pragną innych rzeczy. Twoje potrzeby nie są mniej ważne od innych.
Być może nie każdy polubi Cię za to, jaki jesteś, ale nie każdy musi. Nie wszyscy kochają niebieski, a jednak sklepienie nad naszymi głowami codziennie dumnie nosi tę barwę.
Czasem trzeba usiąść ze sobą i się w siebie wsłuchać. Z początku nic nie słychać, zwłaszcza jeśli zbyt długo byliśmy uciszani. Uwierzcie mi jednak, że ten głos w nas tkwi. Cichy, nieśmiały, niewyraźny, niepewny, ale jest. I jeśli mu na to pozwolimy, stanie się pewniejszy. Wyraźniejszy. Radośniejszy.
Każdy z nas ma w sobie siebie. Jeśli to ja gdzieś znika, rozmywa się, ucieka, znaczy, że potrzebuje pomocy. Trzeba go słuchać, opiekować się nim i martwić o jego potrzeby. O nasze potrzeby.
Bo my jesteśmy ważni.
Musimy o tym pamiętać.
Luszyńską znajdziecie TUTAJ i TUTAJ!
Porozmawiajmy o tym, że problemy psychiczne nie czynią nas słabymi.