Siedzę, jem drugiego już dzisiaj batona i myślę, że jeśli życiu czegokolwiek udało się mnie nauczyć, to właśnie tego, żeby się nie bać.
A jednak boję się nieustannie.
Raz wygrałam konkurs literacki. Byłam w szoku, nigdy wcześniej nic nie wygrałam, a w dodatku literackiego? Dobrze poczuć się wreszcie docenionym, szczególnie, że pisałam raczej do szuflady, a moimi czytelnikami były dwie najbliższe przyjaciółki. Aż tu nagle pewnego dnia dzwoni do mnie przemiły człowiek, który mówi, że zachwyciłam jury i wybrali moją, właśnie moją pracę spośród kilkuset innych. Moją! W składzie jury ludzie z tytułami doktorów, z tyloma publikacjami na karku, ile pewnie miałam wtedy lat. I oni mnie.
Dajcie spokój.
I to moje opowiadanie miało pojawić się w antologii. Przygotowywał ją jeden z tych mądrych panów doktorów. Właściciel miesięcznika, który był organizatorem konkursu, podesłał mi propozycje poprawek. Przejrzałam je i wszystkie piórka, w które zdążyłam obrosnąć, opadły. Zrobiłam tyle błędów. Tyle rzeczy pozmieniał. Tam, gdzie ja widziałam najwięcej magii, on wcisnął swoje synonimy. Tam, gdzie pisałam wierszem, zmieniał szyk, a przecież właśnie w tym miejscu miało się rymować. Ten tekst nie był jednak tak świetny, jak początkowo sądziłam.
Ale przecież ja to tylko ja, on się na tym zna lepiej. Więc zaakceptowałam wszystko. Pozwoliłam dokonać wszelkich zmian w tekście. Byleby tylko był wreszcie dobry.
Następnego dnia dostałam wiadomość od właściciela, który… przepraszał mnie. Napisał, że żałuje, że nie przejrzał propozycji poprawek, zanim mi je wysłał, po czym kategorycznie polecił odrzucić wszystkie. Oryginał miał być o stokroć lepszy. W tamtej chwili piórka wróciły na swoje miejsce.
Ostatnio spytano mnie, gdzie uczyłam się pisać. Czy kształciłam się w tym kierunku? Chodziłam na jakieś kursy? Bo podobno idzie mi całkiem nieźle.
Nie.
Wszystkiego uczyłam się sama, stosując najstarszą metodę świata – prób i błędów. Dzisiaj, gdy wpadną mi w ręce wypociny z początków mojej historii z pisarstwem, śmieję się z nich, bo bywają śmieszne. Bywają naiwne. Pełne błędów. Kardynalnych błędów, które nigdy nie powinny się pojawić. Noszą znamiona niewiedzy. Niektóre z nich są po prostu okropne. Najchętniej wzięłabym poniektóre i wyrzuciła, zapomniała. Ale nie zapomnę nigdy, bo jednak chowam wstyd w kieszenie. Początki zazwyczaj są trudne i nie ma w tym niczego dziwnego.
Kiedy poszłam do pracy w szkole, głowę miałam pełną teorii. Z językiem u mnie bez szału. Na poziomie wystarczającym, ale nie wybitnym. Sama przynajmniej tak bym to określiła. Stresowałam się tym, że moja wiedza jest niewystarczająca. Bałam się jak cholera przyznać, że czegoś nie wiem. Wszystko wewnątrz przewracało mi się jak domek z kart, kiedy nie umiałam odpowiedzieć na jakieś pytanie. Papierologia? Wszystko nowe, nieznane. Tabelki wypisać, ale jak wypisać? Jak wpisać dodatkowe godziny, żeby potem wypłacono mi za nie pieniądze? Jak uczyć, jeśli obawiałam się, że moja wiedza jest niekompletna?
Nauczyłam się wtedy jednego bardzo ważnego zdania. Trochę z przymusu, przyznaję.
Brzmi ono tak:
Nie wiem.
„Nie wiem” nie oznacza, że jestem głupia. Nie oznacza, że leniwa. Nie oznacza, że warta mniej.
„Nie wiem” oznacza natomiast, że nie umiem czegoś zrobić. Coś nie jest mi znane. Zanim odpowiem, będę więc musiała się dowiedzieć.
I zamiast panicznie lękać się tego, że czegoś umie umiem, zaczęłam pytać. Przyznawać się do braków. Śmiać się z nich. Nie jestem w stanie spamiętać wszystkich istniejących słówek z języka angielskiego. Nie mogę wiedzieć, jak działa system, którego do tej pory nie byłam częścią. Nie nauczę się czegoś, czego nikt mi nigdy nie pokazał.
Ty również.
Chcesz pisać? Pisz. Pisz do tej pory, aż połamiesz na klawiaturze paznokcie, jak mnie już się niejednokrotnie zdarzyło. Pisz i odważ się wyjść z tym pisaniem do ludzi. Bierz krytykę na klatę. Wyciągaj z niej wnioski. Pozwól, żeby Cię zraniła, ale nie pokonała. Odrzucaj to, co bezpodstawne i do serca przyjmuj to, co może pomóc Ci się rozwijać. Dostałam swoimi tekstami po twarzy już tyle razy, że nie zliczę i tylko dzięki temu nie popełniam w kółko tych samych błędów, a setkę razy miałam ochotę wszystko rzucić w diabły.
Perfekcja nie istnieje.
Chcesz podjąć się nowej pracy, ale nie wiesz, czy sobie poradzisz? Właśnie, nie wiesz. Czyli masz pięćdziesiąt procent szans, że Ci się uda. Czyli idziesz tam i uczysz się nowych rzeczy. A wtedy one nie są już nieznane.
Nikt nie wie wszystkiego. Krążą legendy o ludziach, którzy pozjadali wszystkie rozumy, ale z tego, co słyszałam, nikt ich nie lubi. Jasne, że możecie czegoś nie umieć, ale nikt nie powstrzyma Was przed próbowaniem. Pierwsze podejścia bywają najtrudniejsze. Potem wszystko staje się prostsze. Czy ja dzisiaj, po dekadzie bezustannego pisania, czuję, że potrafię wszystko? Poszaleli? Mało jeszcze umiem i długa droga przede mną, ale zdaje mi się, że aby przeżyć w tym świecie trzeba być trochę bezczelnym i pewnie sięgać po to, co nam się marzy.
Nie pozwólcie, żeby strach przed niewiedzą sprawił, że odmówicie sobie czegoś. Jeśli nie pytacie, odpowiedź zawsze brzmi „nie”. Jeśli nie wiecie, zawsze, ale to zawsze możecie się dowiedzieć.
Nie szukajcie wymówek, szukajcie sposobu.
Fanpage Pisadła i teksty Luszyńskiej znajdziecie TU.
Instagramy zaś TUTAJ.