Chciałabym przeprosić siebie za to, że kiedykolwiek nazwałam samą siebie słabą tylko dlatego, że upadłam.
Chcę przeprosić siebie za to, że nie pochyliłam się nad swoją krzywdą, gdy cierpiałam.
Przepraszam, że patrzyłam na siebie krzywo, gdy robiłam wszystko, by tylko jakoś przetrwać.
Przepraszam, że wstydziłam się ran, które odniosłam w nierównej walce.
Patrzę wstecz i po raz pierwszy widzę wyraźnie. Zupełnie inaczej niż do tej pory. Dostrzegam pole bitwy i siebie pośrodku. Zapłakaną, skuloną, posiniaczoną. Pokonaną. Z czołem przyciśniętym do podłogi.
Kiedyś sądziłam, że tak nie wygląda silny człowiek. Silny człowiek nie rani kolan o podłoże i nie potrzebuje pomocy, żeby się podnieść. Nie płacze. Nie chodzi na terapię. I nie potrzebuje leków, żeby funkcjonować.
Dzisiaj przywołuję obraz samej siebie w każdej chwili, w której czułam się pokonana. Słaba. I pierwszy raz widzę, że tu nie chodziło o to, kto jest silny, a kto nie jest. Patrzę wstecz i po raz pierwszy zamiast tej całej otoczki, którą dorobiłam tym wydarzeniom, widzę człowieka, który cierpiał. Tylko i wyłącznie tego człowieka.
Człowieka, który tak rozpaczliwie sobie nie radził, że wołał o pomoc w jedyny sposób, w jaki potrafił. I nawet jeśli ten sposób oznaczał, że do dzisiaj nosi blizny, to wciąż jedyny, jaki wtedy znał.
Dostrzegam kogoś, kogo bolało. I nie potrafił tego bólu wskazać. Kogoś, kto został sam ze swoim cierpieniem, bo nikt inny go nie widział.
I jest mi najzwyczajniej w świecie przykro.
Po raz pierwszy w życiu patrzę na swój przeszły ból i jest mi przykro. Jest mi żal tamtej mnie. Serce ściska się na myśl o tej dziewczynce, dziewczynie, młodej kobiecie, która nie umiała się wypłakać, nie umiała mówić i nie umiała sobie poradzić. Nie dlatego, że była słaba.
Dlatego, że nie wiedziała jak.
I to współczucie jest wyzwalające. Jeszcze kilka dni temu wydawało mi się, że ono jest wyznacznikiem siły. Nie chciałam, żeby mi ktokolwiek współczuł i nie chciałam tego współczucia od siebie. Już tak nie jest. To ten jeden z elementów układanki, którego mi brakowało. Świadectwo krzywdy, a nie wynik równania.
To nie: dwa dodać dwa równa się cztery.
Tu chodzi o ludzkie życie.
Nie znam człowieka niedotkniętego bólem. Takiego, który nigdy nie upadł na dno. Przeglądam w pamięci twarze moich bliskich i znajduję we wspomnieniach ich tragedie. Miejsca, w których zderzyli się z dnem. Ich trudny do pohamowania płacz. Niekończący się lęk. Ból, którego nie da się opisać. Tęsknotę, której nie da się nakarmić. Zimne dłonie. Pustkę. Czasem tygodnie bez słów.
Jest mi tak strasznie przykro, że upadli. Tak strasznie przykro, że leżeli na dnie. Jednak musieli na nim poleżeć, żeby pozbierać powoli wszystkie kawałki, na które się rozbili. Musieli zostać na tym dnie, ile było trzeba, żeby zebrać każdy jeden i włożyć go na swoje miejsce.
Już nigdy nie byli tacy sami. Ale znów byli kompletni.
Mam takie marzenie, w którym przestajemy patrzeć na siebie w jakichkolwiek kategoriach. Przestajemy przylepiać sobie łatki czy inne metki. Nie rozumiemy, kim miałby być słaby człowiek. Nie znamy stwierdzenia „twardy”.
Bo czy twardym jest ktoś, kto ukrywa ból, mimo że go skręca? Czy twardy nigdy go nie odczuwa? Jak? Jak iść przez to życie, stąpać po tym świecie i nigdy nie doświadczyć kamyka, który wpadł do buta? Nierówności w drodze? Trzęsienia ziemi?
Jak oddychać i nigdy nie zachłysnąć się powietrzem? Jak nigdy nie doznać duszności? Nie dostać zadyszki?
W jaki sposób można być człowiekiem, czuć to, co ludzkie i nie płakać? Nie smucić się i nie rozczarować tym, co czasem funduje nam los? Jak nie roztrzaskać się na milion kawałków, gdy nas nie kochają? I jak nie przestać wierzyć w miłość, gdy ona nie wystarcza?
Powiedzcie mi, jak iść przez to życie z uśmiechem na ustach, kiedy okazuje się, że nie możemy funkcjonować jak inni? Jesteśmy z trochę innej gliny. Ludzie z tej gliny potrzebują leków, by żyć. Potrzebują pomocy, choć do tej pory wstydzili się o nią prosić. Uśmiech schodzi z ust. To przecież najsmutniejsza rzecz pod słońcem — uśmiechać się, gdy boli.
Kto jest słaby? Ten, który nie pamięta, jak to jest, gdy ktoś cię kocha? Ten, który tęskni tak mocno, że zapomina własnego imienia? Czy ten, który oberwał tak wiele ciosów, że padł na kolana?
To są słabości? Ból człowieka, któremu czegoś lub kogoś brakuje? Samotność tego, który został sam jak palec? Rany? Choroby? Zaburzenia? Płacz? Rozpaczliwe błaganie o pomoc?
To nie słabości.
To ból, którego nie wolno nam oceniać. Cierpienie, które wymaga pochylenia się, zastanowienia. Rany, które wymagają opłakania. Choroba, z którą trzeba się pogodzić. Krzyk, który ktoś wreszcie musi usłyszeć. Płacz, którego nie można dłużej tłumić.
Nie jesteś słaby ani słaba. Nie jesteś wynikiem równania. Ignorowanie bólu nie robi z nas twardzieli. Odczuwanie go zaś nie czyni nas słabymi.
1 thought on “Do Ciebie, który(a) uważasz, że jesteś słaby(a).”
Comments are closed.