Stało się!
Wczoraj, trzynastego czerwca o godzinie dwunastej pięćdziesiąt pięć skończyłam dwadzieścia osiem lat.
Dokładnie dekadę temu stałam się pełnoletnia.
I tak oto dotarłam do momentu, w którym składający mi życzenia ludzie patrzą współczująco i pytają: „To co, przestajesz już obchodzić urodziny, czy jeszcze nie?”.
LUDZIE KOCHANI! To jest piękny wiek!
No słowo honoru. Wcale mnie nie boli ten kolejny rok więcej. Nigdy w życiu nie chciałabym mieć znowu osiemnastu lat. Nie chciałabym mieć nawet dwudziestu pięciu. Miejsce, w którym teraz jestem, jest dobre. Uczę się, zmieniam, wyciągam wnioski i jest mi coraz lepiej.
Pozwólcie mi się tak starzeć.
A jednak zebraliśmy się tu dzisiaj…
Abym mogła podsumować ten ostatni rok mojego życia. I matko, jaki to był trudny rok. Ile dostałam po tyłku, to tylko ja wiem. Jednak też tylko ja wiem, ile się nauczyłam. Ile lekcji wyciągnęłam z tego, co bolało.
No i w końcu… nie boli.
Ten rok zabrał mnie do Norwegii.
Na półtora miesiąca. Do pracy.
Jak mi się podobało? Pewnie mogłoby się podobać, gdybym nie pojechała tam w straszliwej depresji, zestresowana, z masą kłód pod nogami. Dlatego też, gdybym teraz wiedziała to, co teraz, prawdopodobnie rozegrałabym to wszystko inaczej.
Ale, jakby na to nie spojrzeć, jestem bogatsza o nowe doświadczenia. A Norwegia jest piękna. To trzeba jej oddać.
Rok pod znakiem terapii.
Po pierwsze — pójście na terapię było jedną z najlepszych decyzji tego roku. O ile nie całego mojego życia.
I być może właśnie ta decyzja wpłynęła na to, że tak dobrze mi w miejscu, w którym aktualnie jestem. W końcu sprawiła, że wiele rzeczy sobie poukładałam i przede wszystkim pozwoliła mi się sobą zaopiekować.
Terapię zaczynałam w maju, ale nie szkodzi, bo tak na poważnie zaczęła się dopiero od sierpnia. Dowiedziałam się o sobie masy rzeczy, nie wspominając już nawet o tym, że tylko i wyłącznie dzięki mojej psychoterapeutce odważyłam się rozpocząć leczenie psychiatryczne. Chwała jej za to.
Hyc, do doktora, bo głowa chora!
O Ludzie Kochani, jak ja się przed tym broniłam. Wszystkimi odnóżami. Byleby tylko nie iść do lekarza, bo i po co? W jakim celu miałam tam iść, skoro przecież nie czułam się AŻ TAK źle? Tak, pracujemy na terapii nad tym, abym nie czekała do ostateczności. To akurat idzie nam tak sobie.
No, ale poszłam… i wiecie? Lekarz jak lekarz. Ogólnie rzecz biorąc, ta wizyta nie różniła się zanadto od wizyty u laryngologa czy neurologa. Zapłaciłam, weszłam do gabinetu, pogadałam i dostałam leki. Nie na zatoki, tylko na ustabilizowanie nastroju, bo i z tym przyszłam.
Bo tak jak nikt nie lubi chodzić z zawalonymi zatokami, tak nikt nie lubi zawalonej głowy.
Wydałam książkę.
I podpisałam umowę na kolejną. A jakby tego było mało, podjęłam decyzję o wydaniu jeszcze jedenej — w 2023 roku.
Jakież to było marzenie! WIĘKSZE OD CAPS LOCKA! I dokonało się. Malina ujrzała światło dzienne, a ja wreszcie poczułam, jak to jest wydać książkę i postać troszkę na półce w Empiku. Jak to jest płakać nad złymi recenzjami i radować się z tych dobrych. A nawet, jak to kilka miesięcy pogrzać miejsce w TOPce audioboków w Empiku.
Tak, troszkę się przechwalam. Przewróćcie oczami i lecimy dalej.
Współpracowałam z Kompasem dla Kobiet, zostałam matronką Baśni o Przemianach, rozbudowałam swoją stronę i instagramowe konta, a także…
Byłam dwa razy w moich ukochanych górach. Rozpoczęłam też działania nad zupełnie nowym projektem, których efekty mam nadzieję pokazać Wam już jesienią.
I zleciał mi ten roczek. Gdy tak wymieniam, nie wydaje się, żeby wydarzyło się wiele, a jednak jejku! Rok temu byłam w ZUPEŁNIE innym miejscu jako zupełnie inny człowiek.
Jak to fajnie, że jestem, gdzie jestem.
1 thought on “Podsumowanie luszyńskiego roku.”
Comments are closed.