W dwa tysiące osiemnastym roku tak bardzo, jak o tym marzyłam, równie mocno drżałam przed stworzeniem Pisadła.
Kiedy Pisadło już powstało, bałam się pisać stuprocentowo szczerze. Poruszałyśmy z Zosią trudne tematy, a ja stawałam na rozdrożu przed każdym z nich i kalkulowałam, ile tak naprawdę mogę napisać. Jak dawkować prawdę, żeby nikt mnie negatywnie nie ocenił, nie spojrzał krzywo, nie uznał za słabą?
Pamiętam, jakim szokiem były pierwsze wiadomości od czytelników – osób, które dotknęły moje słowa; które znalazły w nich otuchę. Dziękowały mi za to, że pisałam. Ja im za to, że czytają.
Dzisiaj mamy dwa tysiące dwudziesty drugi rok.
Cztery lata później już nie staję na rozdrożach. Nie zastanawiam się nad tym, ile napisać. Prawda płynie z moich ust tak swobodnie, że opowiadam Wam o stanach depresyjnych, problemach z autoagresją, podejrzeniem Choroby Afektywnej Dwubiegunowej. Jeszcze jakiś czas temu byłam cholernie zadowolona z postępów, jakie zrobiłam w traktowaniu siebie, podejściu do życia. Dzisiaj czuję się, jakbym zrobiła kilka kroków w tył. To materiał do pracy i diagnozy.
Nie boję się o tym mówić i to jest największym sukcesem. Równie istotnym, co wszystkie wiadomości, które nadal od Was otrzymuję.
Ale idźmy dalej.
Pierwszą powieść napisałam w liceum. Drugą na początku studiów. Potem była trzecia, czwarta… dziesiąta. Napisałam w swoim życiu dziesięć powieści. Około dwustu wierszy. Dwa zbiory opowiadań, teraz byłyby ze trzy. Wiele felietonów. Wysłałam setki propozycji wydawniczych. Po zakończeniu każdej kolejnej książki przychodził czas na rozsyłanie maili do wydawnictw. Jestem absolutną mistrzynią przyjmowania odmów.
Tym sposobem napisałam milion słów. Milion.
To sporo, no nie?
Wydawnictwo pojawiło się, gdy sądziłam, że jestem na to gotowa. Ale wtedy jeszcze nie byłam. Nie rozumiałam, dlaczego los mnie karze, kiedy pojawiła się wiadomość o przesunięciu premiery. Złościłam się na siebie, że nie napisałam tej książki lepiej. W ogóle stwierdziłam, że żadna ze mnie pisarka, skoro redakcja mojej historii jest wymagająca.
Zrozumiałam, w jak wielkim byłam błędzie kilka miesięcy później. A teraz, gdy wróciliśmy do pracy nad moją powieścią, wszystko ułożyło się w jedną logiczną całość. Chwyciłam maszynopis, przejrzałam uwagi i wzięłam trzy głębokie oddechy, dziękując wszechświatowi, że przełożono premierę tej książki. Dzięki temu mogłam usiąść do niej z większą wiedzą i doświadczeniem. Dzięki temu mogę spojrzeć sobie w oczy w lustrze i powiedzieć:
„Wszystko przychodzi do nas nie wtedy, gdy tego chcemy, lecz gdy jesteśmy na to gotowi”.
Pomiędzy podpisaniem umowy wydawniczej, a powrotem do powieści i poprawek upłynęło kilkaset tysięcy słów. Wiele rozmów o książkach. Lektury, wykłady, lekcje.
Dzięki temu nie reaguję już złością na siebie przez każdą poprawkę. Nie dotykają mnie uwagi, a jedynie zmuszają do myślenia, analizowania, szukania rozwiązań. Dlatego któryś dzień siedzę nad stosem kartek, gadam do siebie, mażę tekst kolorowymi zakreślaczami i cieszę się, jak wariatka, bo wiem, że to jest ten moment. I nie mógłby pojawić się wcześniej.
Absolutnie nie dwie książki temu. Nie pięć i nie osiem.
Teraz.
Z tego też powodu postanowiłam zrealizować WIELKI PROJEKT, który będzie wymagał sporo odwagi, organizacji, wiedzy, cierpliwości i energii. Ale wiecie co? Idę w to, bo mam marzenia do spełnienia. I choćby wiele miało się nie udać, nie zamierzam się poddać. Nie mogę nie spróbować tylko dlatego, że boję się jak cholera. Nie wyjdzie, to nie wyjdzie. Ale spróbuję.
Bo wiecie… czasami czegoś chce się tak mocno, że nie można przestać o tym myśleć. Chce się tak, że to pragnienie wierci nam dziurę w brzuchu. Śni się po nocach, domagając naszej uwagi.
Jeśli macie coś takiego w swoim życiu, nigdy nie przestawajcie próbować. Nigdy.
Żadna odmowa nie jest końcem. Żadna porażka nim nie jest. Nie jest nim niemiły komentarz, krytyka czy potknięcie. To przeminie. Jeśli będziecie dalej próbować, działać i pracować cholernie ciężko, ta praca zostanie wynagrodzona.
O porzuceniu marzeń decydujemy my. Nie wytwórnie, krytycy, jurorzy w konkursach. Nie koleżanka, której nie spodobał się obraz i nie nauczycielka, która skrytykowała opowiadanie. MY.
Nikt nie będzie nam mówił, kiedy przestać. Nikt nie oskubie naszych skrzydeł z piór, jeśli na to nie pozwolimy. Możemy na nich latać, jeśli zechcemy. A że trudno się nauczyć? Ba, trudno. Ale latanie chyba warte jest tych kilku upadków?
To jeszcze raz:
„Wszystko przychodzi do nas nie wtedy, gdy tego chcemy, lecz gdy jesteśmy na to gotowi”.
A do tej pory co robimy? Działamy. Choćby nie wiem co.
Luszyńska