Nosi Cię. Miotasz się. Siedzisz przy stole, wstajesz, znowu siadasz. Ściągasz obrączkę, zakładasz, zaparzasz herbatę, którą po paru godzinach wylewasz zimną. Zabierasz się do pracy, próbując oszukać siebie, przecież, gdy będziesz działać, myślenie się wyłączy. Czujesz pot spływający po plecach, czujesz go, jak łączy się z krwią, która płynie szybciej, jakby chciała wypłynąć z Twojego ciała. A może i wypływa, wsiąka w ziemię. To dlatego niekiedy jest Ci tak trudno wstać, kiedy indziej zaś biegasz z kąta w kąt, a energia Cię rozpiera – jakby na zapas ładowała baterię.
Widzę Cię, gdy późno po północy, mimo wszechogarniającego mrozu, idziesz na stację benzynową po papierosy. Widzę Cię, gdy zostajesz z wnuczką i obiecujesz jej iść na lody, a ona po chwili znajduje Cię śpiącego pijackim snem w fotelu. Widzę Cię, gdy nie umiesz skupić się na rozmowie toczącej się przy stole, bowiem telefon w ręku kusi Cię bardziej. Widzę Cię, gdy pięć razy dziennie wpychasz w siebie jedzenie, później pochylasz się nad toaletą i wszystko zwracasz. Widzę Cię, gdy tłumaczysz, że marihuana była dla Ciebie remedium i młotkiem pozwalającym na nowo zbudować dom dla duszy.
Najpierw jest miło, na początku to naprawdę sprawia frajdę, jest przyjemne, pozwala Ci się rozluźnić, zapomnieć o troskach. Czujesz ulgę, lekkość ducha, spokój myśli, brak problemów. Kontrolujesz sytuację. Masz coś, co Cię odpręża, co jest odskocznią od codzienności i od szarości.
Z czasem role się odwracają. To nie Ty kontrolujesz sytuację – to ona kontroluje Ciebie. Gdy spacerujesz, gdy pracujesz, gdy robisz zakupy, przed snem i po obudzeniu: myślisz o tym. Planujesz, pilnujesz czasu tak, by zawsze mieć go na „to”. Na przyjemność, radość, ulgę. Problem pojawia się w momencie, gdy „to” przejmuje nad Tobą kontrolę. Gdy już nie sięgasz po to tak o, z podnieceniem i niecierpliwym oczekiwaniem, lecz z przestrachem. Nie wyciągasz ręki, bo chcesz, tylko dlatego, że musisz. Inaczej nie potrafisz się wyłączyć, zapomnieć o kłopotach. Później jest tylko gorzej. Myślisz o tym w każdej sekundzie życia. Nie dlatego, że to miłe. Dlatego, że nie umiesz już inaczej. Opanowuje Cię bezsilność, bezwolność, beznadzieja. Dzień bez tego nie istnieje, nawet gdy mówisz sobie „basta, pas”. A mówisz co wieczór „dziś był ostatni raz, od jutra koniec”.
Mam na imię Zosia i jestem bulimiczką. Jestem czysta od półtora roku. Nie sięgam już po pierwszego cukierka, gdy wiem, że mogę popłynąć. Mogę jeść spaghetti o północy i nie czuć wyrzutów, mogę zjeść tabliczkę czekolady i nie czuć się źle. Jednak przez cztery lata byłam uzależniona od zjadania kosmicznych ilości jedzenia i późniejszej kompensacji, czyt. wymiotów. Pierwszy rok był super – jadłam za trzech i nie tyłam, a każde obżarstwo przynosiło ulgę ducha. Wydawało mi się, że to ja tu rządzę, że to ja mam kontrolę. Później poczułam, że nie mam nic. Ani kontroli, ani szacunku do siebie, ani siły, by to przerwać, ani odwagi, by komukolwiek powiedzieć. Wiesz, gdy jesteś alkoholikiem, mówisz „nie piję alkoholu, bo mam problem” i wszyscy są dla Ciebie mili, współczują i pomagają. Ale gdy powiesz „nie umiem jeść, nie mogę przestać” pierwsze, co słyszysz to – przestań żreć. I już. A później widzisz jeszcze obrzydzenie, bo przecież jak można żreć i rzygać. A można. Można też co dzień rano widzieć w lustrze opuchniętą buzię, worki pod oczami i zapłakane, obce oczy. Można co dzień przysięgać sobie, że to już koniec, że od jutra nic, że nie wolno sobie robić takich rzeczy. I kolejnego dnia z bólem serca nie móc dotrzymać danego słowa, łamać się, czuć w klatce piersiowej ucisk taki, jakby cały pułk wojska przebiegał po brzuchu i dogniatał kolanem. Można wpadać w otchłań i nie móc się z niej wydostać. Do tego stopnia, że człowiek rozważa pobyt na zamkniętym oddziale psychiatrycznym.
Na szczęście nie musiałam rozkładać namiotu w szpitalu. Udało mi się wygrać walkę, bitwę, wojnę. Dzięki wspaniałym ludziom, których poznałam, dzięki samotnym podróżom, dzięki przeczytanym książkom i marzeniom, które stawiały do pionu. Udało mi się. To była ogromnie trudna praca i wiele razy potykałam się po drodze, cofałam, robiłam krok do przodu i dziesięć w tył. Piekielnie się bałam. Zupełnie potrzebnie. Było warto. Dziś umiem cieszyć się każdym kęsem, mam świadomość jakiej nie mają osoby nie będące po jedzeniowych przejściach – jakim cudem i błogosławieństwem jest móc, tak o, po prostu, z beztroską. Dziś nie ma w mnie miejsca na obsesyjne myśli. Dziś – bogatsza o swoje doświadczenia – mogę pomagać innym.
Jednak… mam się na baczności. Z wielu względów, oj wielu, nie sięgam po żadne używki. Po alkohol, papierosy, narkotyki, marihuanę. Raz, że nie lubię i nie sprawia mi to żadnej frajdy. Dwa, że nie potrzebuję ich do szczęścia, ani do dochodzenia do ważnych wniosków. A trzy – i to jest najważniejsze trzy: cholernie cenię sobie moją świadomość, trzeźwość, twardość stąpania po ziemi, czyste połączenie ze światem. I kolejne, równie ważne – nie ma w moim życiu niczego, co by mnie kontrolowało, co miałoby nade mną władzę. Nie ma niczego, co wyznaczałoby moją ścieżkę, zmuszało do czegoś, przemawiało moim głosem. Jestem wolna, jestem wolnym człowiekiem. To jedna z najważniejszych wartości, które mam w życiu.
Nie idź w to, nie mów sobie, że to pomaga, że to dobre. Wszystko jest dla ludzi, ale tylko wówczas, gdy mają nad tym kontrolę. Nie zmarnuj sobie życia. Wyrwij się. Wiem, że to trudne i czort wie, jak zacząć. Ale warto. Dla wolności, przejrzystości umysłu i dla spojrzenia wstecz z myślą „udało się, pokonałam demona, jestem wielka”. Uzależnienie to wielkie kurewstwo. Ale nie z takimi się wygrywało.
>Do Ciebie, który pozwoliłeś jej odejść i Do Ciebie, który boisz się zaufać <
>Polub nasz Fanpage i bądź na bieżąco: KLIK <
rozwój osobisty uzależnienie życie
2 thoughts on “”
Comments are closed.